PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=299113}
7,4 790 922
oceny
7,4 10 1 790922
6,8 46
ocen krytyków
Avatar
powrót do forum filmu Avatar

Ostrzegam wszystkich wielbicieli “Avatara” Jamesa Camerona – ta recenzja będzie krytyczna! Skupi się na wszelakich wadach i mankamentach tej produkcji. I, co dziwniejsze, wcale nie dlatego, żebym jakoś wybitnie “Avatara” nie lubił. Dałem mu wszak ocenę 7/10, a to wcale niemało, zwłaszcza, że zwykle przy wystawianiu not jestem dość surowy. Film Camerona, jak dla mnie, da się oglądać bez bólu. Momentami wprawdzie przynudza (głównie w środkowej części), ale finał jakoś to rekompensuje. Jest to produkcja szalenie widowiskowa (prawdziwa uczta dla oczu) i dość przyjemna w odbiorze, tylko że równie szalenie wtórna, nieoryginalna, schematyczna, szablonowa i płytka. Jest dobra, jako lekki film do obejrzenia i pochrupania popcornu, ale po Cameronie spodziewałem się o wiele więcej. “Avatar” to dobitne świadectwo wypalenia twórczego i zupełnego, zatrważającego braku pomysłów. Solidnie zrealizowana opowieść o niczym szczególnym. Techniczna perfekcja (stąd moja ogólna dość wysoka ocena) + merytoryczna bida z nędzą. Dlatego czuję lekką irytację, że jest powszechnie uważany za wybitne osiągnięcie filmowe – rzesze wielbicieli zdają się w ogóle nie dostrzegać jego mankamentów, z których największym jest zupełny brak oryginalności.

Nie dlatego więc, że film jest zły (bo nie jest), lecz dlatego, że nie jest tak dobry, jakim mógł być, skupię się na jego wadach. Bo zdumiewa mnie, że tylu widzów owych wad nie dostrzega i uważa “Avatara” za arcydzieło (a tymczasem od doskonałości dzielą go lata świetlne). Z tego powodu przedstawię tę produkcję od tej gorszej strony.

Pora więc na krytykę tego filmu – ale krytykę rzeczową (przynajmniej w zamyśle), a nie taką, jaką uprawiają co niektórzy na forum (typu “Ten film jest do niczego i jeśli się wam podoba, to wszyscy jesteście bandą idiotów”). Dlatego proszę miłośników “Avatara”, żeby mimo wszystko powściągnęli emocje i nie urządzali na mnie zasadzki w celu dania mi wycisku. Podejdźcie do tej recenzji na luzie – zdaję sobie sprawę, że jest skrajnie tendencyjna i pełna różnych złośliwości, ale nie traktujcie jej śmiertelnie poważnie.

Aha. Jeśli dziwnym zrządzeniem losu któryś z przypadkowych czytelników jest akurat Jamesem Cameronem (albo Jamie Lee Curtis) i czuje się urażony, to najmocniej przepraszam.

Istnieje oczywiście też taka możliwość, że i tak nikt tej recenzji nie przeczyta, bo jest kosmicznie długa.
...

Ostrzeżenie nr 1: Uwaga! Poniższy tekst może zawierać szczegóły dotyczące fabuły filmu (tak, tak, nazywacie to “spoilery”, ale ja nie bardzo wiem, co to konkretnie znaczy, a nie chce mi się do słownika zaglądać – a poza tym precz ze zangielszczaniem polszczyzny!). Oczywiście, bądźmy szczerzy, prawie każdy widział “Avatara” Jamesa Camerona, ale na wszelki wypadek ostrzegam – nie czytaj tego tekstu, jeśli jakimś cudem należysz do elitarnego grona tych, którzy tego filmu jednak nie widzieli (bo np. nie przekonała Cię akcja promocyjna, albo lubisz iść pod prąd, albo mieszkasz w dżungli amazońskiej i masz utrudniony dostęp do filmów). Chyba, że naprawdę chcesz. No bo, tak po prawdzie, jakichś wielkich zawiłości fabularnych w “Avatarze” nie ma, więc nie bardzo jest co zdradzać – i tak całego przebiegu tej historii domyślicie się sami.

Ostrzeżenie nr 2: Uwaga! Poniższy tekst roi się od różnorakich dygresyj, luźno lub wcale nie związanych z tematem. Jeśli zatem lubisz jasne, rzeczowe wywody, nie lubisz natomiast, gdy tekst traktuje o wszystkim i o niczym, nie podejmuj próby przebrnięcia przez niniejszą recenzję.

Ostrzeżenie nr 3: Uwaga! Poniższy tekst może zawierać śladowe ilości orzechów!
(Tak, zgadza się, lekko mi odbija)


AVATAR

[...] w szczególności można przepowiedzieć z bardzo wysokim prawdopodobieństwem, że utwór prawiący o “humanoidach”, co się od ludzi różnią barwą skóry (przeważnie są niebiescy) oraz ilością palców u rąk (mają ich zamiast pięciu sześć, siedem, cztery albo trzy), zasługuje na bezzwłoczne odłożenie.

Stanisław Lem “Fantastyka i futurologia”


...
JAMES CAMERON: Cześć, Al Jarid!
AL JARID: Sie masz, Jim! No co tam? Od lat cię nie widziałem. Od czasu “Titanica” bodajże. Coś ty porabiał?
JAMES CAMERON (niedbale): A, nowy film zmajstrowałem.
AL JARID: Coś o podwodnym świecie? Jakiś dokumentalny dla Imaxa?
JAMES CAMERON: Nie, nie. Normalny, fabularny film.
AL JARID (nieufnie): E... Nie bujasz?
JAMES CAMERON: No gdzie tam! Mówię ci! Jak forsę kocham! Zupełnie nowy film. To owoc wieloletniej pracy. Science-fiction, jak za dawnych, dobrych lat, z tym że narąbane efektami specjalnymi do granic możliwości.
AL JARID (skacze, robi piruety i stepuje z ekscytacji): No coś ty! Nowy film?! I to jeszcze science-fiction?! Ale czadowo!
JAMES CAMERON: No ba! Rozumie się. Więc wiesz... Zarezerwuj trochę swoich ciężko zaoszczędzonych pieniędzy na bilet, i jak tylko mój “Avatar” się pojawi, od razu popylaj do kina.
AL JARID: Wiadomo! Nie musisz namawiać! Na bank pójdę zobaczyć, co ci wyszło. O, żesz! Nowy film Camerona! Nie mogę się doczekać!
...

Zbliżająca się premiera nowego filmu Jamesa Camerona obiecywała każdemu kinomaniakowi bardzo wiele. Również i moje oczekiwania były niebotyczne. Dlaczego? No ludzie! Przecież to Cameron! Wizjoner, ikona, guru kina! Wystarczy sobie przejrzeć jego filmografię i już ciary przełażą po plerach!
1. Pirania II: Latający mordercy – Eee... Nie, zaraz! Chwila! Co to tu robi? Skąd to się wzięło? Wcale nie chciałem tu tego... no bo... Może to nie jest akurat najlepszy przykład geniuszu Camerona. To znaczy, nie widziałem nigdy tego filmu. Z góry zakładam, że jest wybitnym artystycznym osiągnięciem, ale... hmm... nie ma jakoś zbyt wielu wielbicieli. No ale początki zawsze są trudne, a James potrzebował trochę czasu, by się rozkręcić.
2. Terminator – No i to już jest coś! Zachwalać chyba nie trzeba. Absolutna klasyka i dzieło kultowe.
3. Obcy: Decydujące starcie – Film wyśmienity. Szczerze mówiąc, moja ulubiona część cyklu “Alien”. W każdym razie jeden z najlepszych sequeli, jakie powstały, a jednocześnie niezbity dowód na to, że kontynuacja nie zawsze musi oznaczać kichę i niewiele warte popłuczyny po oryginale.
4. Głębia – Mój ulubiony film ze wszystkich, jakie Cameron nakręcił (choć najbardziej niedoceniony). Sam nie wiem czemu. Toczy się (przez większość czasu) dość leniwie, nieśpiesznie, mało dynamicznie, ale jest w nim coś takiego, że po prostu nie mogę się oderwać i przez bite trzy godziny (piszę o wersji reżyserskiej, nie oglądałem standardowej) wlepiam wzrok w ekran. To chyba zasługa niepowtarzalnego klimatu tego filmu.
5. Terminator 2: Dzień sądu – kolejny z najlepszych sequeli w historii. Kiedyś uważałem nawet, że jest lepszy od jedynki, ale po namyśle uznaję, że chyba jednak nie, bo więcej tu niedorzeczności, a i ten happy end dość blado wypada przy mrocznym zakończeniu części pierwszej. Ale tak czy inaczej i ta część jest po prostu znakomita. Również absolutny klasyk i obiekt kultu fanów kina.
6. Titanic – następne wiekopomne, wyśmienite dzieło. Uważane wprawdzie powszechnie, moim zdaniem niesłusznie, za dośc kiczowatą opowiastkę, przy której płeć piękna może sobie popłakać. Ten pogląd oczywiście bierze się z założenia, że jak film jest o uczuciach, to automatycznie jest dla niewiast, bo prawdziwi faceci wolą oglądać demolkę i pranie się po mordach. W świetle takiej teorii “Titanic” rzeczywiście nie może podobać się męskiej części widzów – no bo niby jest katastrofa statku, ale, zanim statek wreszcie zechce łaskawie walnąć w tę górę lodową, wcześniej przez półtorej godziny tylko ta miłość, miłość i miłość. Który wielbiciel kina “dla prawdziwych facetów” przez to przebrnie? Co ma taki chłop z oglądania “Titanica” oprócz samej katastrofy i, ewentualnie (przede wszystkim?), nagiej Kate Winslet?
Śpieszę z odpowiedzią - “Titanica” zobaczyć jak najbardziej warto, nawet będąc facetem, bowiem “Titanica” po prostu dobrze się ogląda. Tak, to historia przede wszystkim o miłości, ale opowiedziana ciekawie i naprawdę dobrze – daleko od harlequinowych szmir. Mimo więc wielu niepochlebnych opinii na temat tego filmu, będę go stanowczo bronił.

Nie wspomniałem tu jeszcze o dwóch filmach, które Cameron stworzył, zanim przyszła kolej na “Avatara”. Pozwoliłem sobie mianowicie pominąć “Xenogenesis” - no bo kto to w ogóle widział? - oraz “Prawdziwe kłamstwa”. Co do tego drugiego filmu mam po prostu... hmm... dość mieszane uczucia. Jest na niezłym poziomie, ale nie jak na Camerona. Moim zdaniem poniżej jego możliwości. Nie ogląda mi się tego już z taką przyjemnością, jak filmy wyżej wspomniane. Jest tu co prawda sporo humoru i pastiszowego ujęcia tematu, co daje mi niemało frajdy, mamy też dużo efektownej akcji, ale oprócz tego, niestety, Cameron wymaga ode mnie oglądania przez ponad dwie godziny Jamie Lee Curtis, a ja to kiepsko znoszę, bo to wątpliwe doznanie estetyczne. Pani Curtis straszy mnie z ekranu swoją zasuszoną twarzą, ale nawet, gdyby rysy miała przyjemniejsze, to i tak odstraszałaby mnie jej chłopska fryzura (pierwsza zasada Al Jarida: ładna dziewczyna + krótkie włosy = brzydka dziewczyna). Nie, nie jestem jakimś faszystą i nie uważam, że nieładni ludzie nie zasługują na występ w filmie, ale denerwuje mnie, gdy próbują mi wmówić, że ktoś brzydki jest ładny, a to właśnie robią z panią Curtis. Jak inaczej wytłumaczyć budzący trwogę striptiz w jej wykonaniu, który znalazł się w tym filmie? Całe szczęście scenarzyści mieli nade mną trochę litości, tak więc pani Curtis nie idzie na całość, dzięki czemu jej występ w tej scenie budzi wprawdzie lekkie mdłości, ale nie powoduje wywrócenia żołądka na drugą stronę.
[Żeby ktoś nie wziął mnie za podłego szowinistę, co to znęca się nad wyglądem przedstawicielek płci przeciwnej, dla porządku dowalę też jakiemuś facetowi – Daniel Craig jest równie brzydki jak Jamie Lee Curtis. Wystarczy?]

Jak widać z powyższego przeglądu filmów, mimo wątów, jakie mam do “Prawdziwych kłamstw”, i mimo wątów, jakie do “Piranii II” mają ci, co mieli szczęście ją widzieć, znakomita większość filmów Camerona to prawdziwe, uznane dzieła i mało który twórca może pochwalić się tak imponującym dorobkiem. Tym niecierpliwiej więc oczekiwałem na kolejne filmowe propozycje ze strony tego reżysera, tymczasem lata mijały, pory roku zmieniały się jak w kalejdoskopie, ludzie rodzili się i umierali, rządy powstawały i upadały, a Cameron przez cały ten czas rzucał nam tylko jakieś ochłapy w rodzaju podwodnych filmów dokumentalnych (nie chcę tu obrażać owych filmów, których zresztą nie widziałem, a jedynie zaznaczyć, że dla innych celów pan James został stworzony).

Głośniej zrobiło się o nim dopiero z powodu wyprodukowanego przezeń “Zaginionego grobowca Jezusa”, który to film był tanią prowokacją, mającą w zamyśle zapewne, czy ja wiem, zniszczyć chrześcijaństwo (?). W tym momencie już do reszty straciłem w Camerona wiarę. Wziąłbyś się, James, wreszcie za jakiś porządny film fabularny, zamiast przypuszczać ataki na religię. Na MOJĄ religię, James (nick “al_jarid” nie robi ze mnie automatycznie muzułmanina)! Mógłbyś się wstydzić!

No i wreszcie, gdy od ostatniej fabuły Camerona minęło ze dwanaście lat i wszyscyśmy się już zdążyli porządnie zestarzeć, nadszedł “Avatar”. Po tak długim oczekiwaniu nie sposób było nie ekscytować się nadciągającą premierą, zwłaszcza, że zwiastuny zapowiadały naprawdę niecodzienne widowisko. Owszem, po wspomnianym niepotrzebnym i zupełnie bezzasadnym (co podkreślają również naukowcy ateiści) ataku na podstawy wiary chrześcijańskiej, miałem o panu Jamesie jak najgorsze mniemanie jako o człowieku (zresztą, na litość, ten facet miał pięć żon – coś musi być z nim nie tak!), ale wciąż niezachwianie wierzyłem w jego nieprzeciętny talent reżyserski. Stąd wybranie się na “Avatara” było dla mnie sprawą oczywistą, nie wymagającą żadnych dłuższych rozważań. A oczekiwania, jak to już gdzieś tam wspomniałem, były ogromne.

...
JAMES CAMERON: Siadaj w fotelu i zanurz się w trzecim wymiarze!
AL JARID: Eee... Co? Że jak?
JAMES CAMERON: No, trzeci wymiar, idioto! Rewolucja 3D! Nie słyszałeś?
AL JARID: Jaka rewolucja? Coś przespałem? Znowu ci bolszewicy?
JAMES CAMERON (kręcąc głową z politowaniem): Mój film jest zwiastunem ery 3D, rozumiesz? Objawieniem! Trójwymiarową rewolucją!
AL JARID: Aha. A na czym ona polega?
JAMES CAMERON (z kiepsko skrywaną konsternacją): Eee... Cicho! Zaczyna się!
AL JARID (z naciskiem): Nie zmieniaj tematu. Na czym polega ta rewolucja?
JAMES CAMERON: Patrz na ekran i się nie odzywaj! Widzisz, to już logo wytwórni! Zaraz zacznie się najlepsze dwie i pół godziny, jakie kiedykolwiek spędziłeś w kinie. Gwarantuję!
...

To miał być największy atut tego filmu i to on przyciągnął zapewne takie rzesze do kin. Rewolucja 3D! Muszę przyznać ze skruchą, że nie oglądałem “Avatara” w trójwymiarze, bo to droższe i nie czułem, bym koniecznie tego do życia potrzebował. W ogóle nigdy nie widziałem żadnego filmu w 3D – taki ze mnie nieuleczalny tradycjonalista. Nie mogę zatem ocenić efektu, jaki Cameron w swym “Avatarze” uzyskał, ale mogę spytać, choćby was, czytelników: Na czym polega rewolucja 3D? Z tego, co się orientuję, to cały ten bajer wciąż działa na zasadzie znanej od ponad stu lat. Co rewolucyjnego jest pod tym względem w “Avatarze”? Trójwymiar jest bardziej trójwymiarowy? Okulary bardziej twarzowe? Czujesz na własnej skórze, jak wylatujący z ekranu przedmiot wali cię prosto w pysk? Co niezwykłego, rewolucyjnego (powtarzam ten przymiotnik z uporem maniaka) wniósł do tego systemu “Avatar”? Wymyślcie takie 3D, żeby nie trzeba było tych bryli zakładać – wtedy przyznam, że to rewolucja.

I tu słowo do tych, co to się rozpisują na forach, że przeciwnicy 3D to banda zacofańców, i że przeciwko kolorowi i dźwiękowi też kiedyś protestowano. Otóż, żeby podziwiać kolory w filmie, nie muszę wkładać żadnych badziewnych okularów, a żeby usłyszeć dźwięk, nie muszę wciskać sobie do uszu słuchawek. Te elementy filmu są z nim nierozerwalne, natomiast trójwymiar istnieje wyłącznie w połączeniu z dodatkowym gadżetem w postaci bryli. Dlatego porównywanie go do koloru i dźwięku jest bezzasadne, tak samo zresztą jak argument, że tak jest bardziej naturalnie i realistycznie – w codziennym życiu nie trzeba niczego nakładać na oczy, by świat jawił nam się jako trójwymiarowy.

...
JAMES CAMERON (przechylając się przez ramię Al Jarida i podbierając mu popcorn): I jak ci się ogląda? Bajecznie, czyż nie? To porywająca, zaskakująca i oryginalna historia!
AL JARID (z lekkim zdziwieniem): Dobrze wiedzieć. A kiedy ta porywająca, zaskakująca i oryginalna historia wreszcie się zacznie?
...

Powiem krótko: jeśli ktoś spodziewał się jakiejś oryginalności czy choćby jednego zaskakującego zwrotu akcji, wybrał zły film. Fabuła “Avatara” powstała w myśl zasady “schemat na schemacie i schematem pogania”. Mamy więc ludzi, którzy nikczemnie eksploatują zasoby minarelne planety, a raczej księżyca Pandory, traktując przy okazji jej tubylczych mieszkańców z buta. Pandorę porasta dżungla, w której to niebiescy, trzymetrowi Na'vi żyją sobie w zgodzie z naturą. Pojawienie się Ziemian burzy ich spokojne życie; niszczy kolorowy, tęczowy i bajeczny ład ich egzystencji. Ludzie mają Na'vi gdzieś i nie zawracaliby sobie nimi głowy, gdyby nie to, że tubylcy mieszkają na terenach, gdzie znajduje się gorąco pożądany przez Ziemian pierwiastek – unobtanium (nazwa, że aż włosy siwieją – brawo, James, punkt dla ciebie).
Tu pojawia się sprawa awatarów – to istoty przypominające Na'vi (dla mnie identyczne, ale podobno czymś tam się różnią), w które ludzie mogą się wcielać. Po co? Ano, pewnie żeby przeżyć w atmosferze Pandory.
Nasz bohater to Jake Sully. Zostaje właśnie “wcielony” w takiego awatara, a potem rusza do dżungli, by infiltrować plemię niebieskoskórych tubylców. Jego przewodniczką po świecie Pandory i kulturze Na'vi zostaje Neytiri – córka wodza. Oczywiście, jak wszyscy wiedzieliśmy od początku, między naszym Jake'em a księżniczką pojawi się więź, zrodzi się uczucie etc. [Wiadomo, że podczas poznawania innej cywilizacji bohater opowieści zawsze musi znaleźć wśród jej przedstawicieli obiekt miłosnych uczuć, i tak samo wiadomo, że to zawsze musi być księżniczka (“Pocahontas”, “Atlantyda – zaginiony ląd” czy, z przykładów literackich, “Głębina Maracot”).] Te właśnie sprawy sercowe, a wraz z nimi rozwijająca się sympatyzacja z Na'vi skłonią Jake'a do przeciwstawienia się swym “współplemieńcom” z Ziemi i stanięcie w tym starciu po stronie rodowitych mieszkańców Pandory.

Tak to mniej więcej wygląda. Jakieś skojarzenia? No oczywiście.

Po pierwsze, Europejczycy docierają do Ameryki i niszczą świat Indian, budując na jego zgliszczach swój własny porządek.

Po drugie... tak, wszyscy już o tym pisali i na pewno czekacie tylko, aż i ja to napiszę. No więc dobra, nie zawiodę was i rzucę to hasło: “Pocahontas”! Mamy tu niszczycielską siłę nowoczesnej cywilizacji (Anglicy/Ziemianie) w starciu z umiłowaniem natury i symbiozą ze światem przyrody (Indianie/Na'vi). Jest tu miłość przedstawiciela najeźdźców (Smith/Sully) i przedstawicielki tubylców (Pocahontas/Neytiri), która jest, rzecz jasna, córką ich wodza (Powhatana/Eytucana). Miłość ponad podziałami, zetknięcie dwóch zupełnie odmiennych światów itp. Podobieństwa są oczywiste i bezdyskusyjne. Co więcej, sądzę, że Cameron zdawał sobie z tego sprawę, i jego film od początku był z założenia nową wersją opowieści o Pocahontas. Za dużo tu tych podobieństw, by miały być dziełem przypadku. No ludzie, przecież John Smith i Jake Sully mają nawet te same inicjały!

Trzecie skojarzenie, jakie nieuchronnie wywołuje linia fabularna “Avatara”, to stary jak świat schemat opowieści, w których właśnie przedstawiciel najeźdźców, przebywając wśród “tych innych”, poznaje od środka ich kulturę, zaczyna dostrzegać jej wartość i ostatecznie staje po ich stronie, niejako zdradzając środowisko, z którego był wyszedł. Coś jak “Tańczący z wilkami” albo “Ostatni samuraj”, tylko że nie tak udane (gdyż np. “Ostatniego samuraja” uwielbiam i mógłbym go oglądać sto razy, natomiast “Avatar” ma daleko mniejszą siłę oddziaływania). Schemat ten jest u Camerona przeniesiony z całym dobrodziejstwem inwentarza i właściwie niczym nie urozmaicony, a oswajanie się i zżywanie naszego bohatera ze światem Na'vi wypada dość nieciekawie i blado w porównaniu z innymi historiami tego typu (z “Ostatnim samurajem” na czele, rzecz jasna). Widzieliśmy już takich wiele i oglądanie po raz kolejny jak jeden z najeźdźców musi stanąć po stronie uciskanych tubylców, bo bez niego biedacy nie dadzą sobie w ogóle rady, nieco nuży. Irytuje też to, że taki zżywający się z obcą dla siebie kulturą bohater wkrótce staje się najlepszym owej kultury przedstawicielem, deklasującym tych, którzy się w niej urodzili i wychowali – to też typowy schemat (również kapitan Algren z “Ostatniego...” po pewnym czasie był już bardziej japoński i samurajski niż otaczający go japońscy samuraje – choć tam nie raziło mnie to aż tak bardzo, bo przysłaniały mi ten mankament liczne atuty tego filmu). Oryginalności tu zatem za grosz.
Ktoś może rzec, że jednak Cameron zachował się twórczo, bo ów doskonale znany i ograny schemat przeniósł w klimaty science-fiction. Tylko że, niestety, science-fiction też już od dawna z niego korzystała i zdążyła go porządnie wyeksploatować. Stanisław Lem, bez wątpienia najwybitniejszy polski autor tego gatunku (Stachu, masz ode mnie wiekuisty szacun za “Cyberiadę”) ponad czterdzieści lat temu (!) opisywał ten model fabularny w swojej “Fantastyce i futurologii”, a pisał co następuje: “Istnieje klasa utworów, których sytuacja pierwsza jest taka: na pewnej planecie mieszkają istoty rozumne, co nie chcą mieć z ludźmi nic wspólnego. Jakąś poprzednią ekspedycję odprawiły z niczym albo nawet jej członków pozabijały – czy jeszcze inaczej manifestują swoją niechęć wejścia w porozumienie z ludźmi. Zarazem ludziom na nim nadzwyczaj zależy, a to ponieważ na tej planecie rośnie pewien grzybek, którego wywar odmładza, albo są tam minerały mające dar leczenia nowotworów – bądź wreszcie bezcenna substancja, której własności autor nawet nam nie wyjaśni. Jest to zresztą dość racjonalne, ponieważ ani walor, ani jakość tej pożądanej rzeczy nie mają dla akcji najmniejszego znaczenia. [...] Może tym, kto umie się dogadać z tubylcami, jest humanista [...], współczujący im i przez to zmuszony walczyć na dwa fronty: trudności ma zrazu nie tylko z krajowcami, ale często ze swą “generalską” zwierzchnością. Czasem osobnik ten nawet przegrywa walkę Ziemian o skarby, ale to dlatego, że przechodzi na stronę tuziemców: uznaje ich racje za dobre, a ludzkie – za złe. Czasem okazuje się wręcz aktywnym zdrajcą ziemskich konkwistadorów, bo staje na czele tubylczych wojsk [...], by odeprzeć mogły najeźdźców.”
Zatem raz jeszcze to zaznaczę - “Avatar” opiera się na starym jak świat schemacie, ale nie to jest jego największym grzechem. Ten tkwi bowiem w tym, że dzieło Camerona w żadnym momencie nie stara się ani o jotę poza ten schemat wyjść, choćby o mały kroczek albo nawet o pół. To dlatego widz zna cały ten film, zanim go obejrzy i nie ma szans, by cokolwiek go tu zaskoczyło czy zdziwiło. Nie ma żadnych zaskakujących zwrotów w fabule. Żadnych, powtarzam.
Dałoby się może przymknąć na to oko, ale postacie też są schematyczne i nijakie. Motyw owego przekonywania się jednego z najeźdźców do świata i kultury tubylców nigdy wcześniej nie został ukazany tak bezbarwnie. Czemu tak sądzę? Ponieważ trudno tu mówić o jakiejś przemianie. Jake Sully nie jest ani specjalnie uprzedzony do Na'vi, ani za bardzo zżyty z Ziemianami, tak więc sytuacja, w jakiej się znalazł, nie powoduje u niego wewnętrznego konfliktu, który mógłby jakoś ożywić film Camerona. Sully nie czuje się rozdarty. Nie musi wybierać między Ziemianami a Na'vi, bo nic nie przemawia na korzyść tych pierwszych - to po stronie tych ostatnich znajdują się wszystkie plusy. Zatem od początku jest oczywiste, po czyjej stronie stanie nasz bohater i nie wiąże się to z żadną wewnętrzną walką – jest po prostu jedynym oczywistym rozwiązaniem w sytuacji, gdy ludzie są be, a Na'vi cacy.
Zatem schematyczna fabuła i nijakie postacie, pozbawione życia wewnętrznego. Niedobrze. Czułem się chwilami tak, jakbym oglądał nie gotowe dzieło, a jedynie szablon, jakąś wstępną wersję, którą dopiero trzeba rozwinąć i wzbogacić, by powstał przyzwoity film.

“Zaraz!”, wykrzyknie być może w tym momencie któryś z miłośników “Avatara”. “Co ty tu, Al Jaridzie, wypisujesz jakieś bzdury, że schematycznie, zero oryginalności, itp?! A sama sprawa awatarów? Film zowie się “Avatar” i mówi o awatarach, które są pomysłem oryginalnym i wzbogacają ten schemat. Więc przestań bredzić jak potłuczony i przyznaj, że ten motyw jest czymś nowym i świeżym!”
No więc, zgadza się. Mamy tu awatary, które są, przyznaję, pomysłem ciekawym, tylko że tym większą zbrodnią jest, iż całkowicie go zaprzepaszczono. Na dobrą sprawę mogłoby tu ich w ogóle nie być, bo niczego do fabuły nie wnoszą. Pozwalają ludziom przeżyć bez maski w atmosferze Pandory, ale jakie znaczenie mają dla tej historii? Żadne! No, oprócz tego, że dzięki nim bohater może wyglądać jak Na'vi i romansować z ich księżniczką (gdyby pozostał w swojej ludzkiej postaci, mógłby mieć z tym poważne problemy ze względu na różnice międzygatunkowe). Nie tak wyobrażałem sobie wykorzystanie ciekawego wątku awatarów w tym filmie – jest on tu zwyczajnie zbędny, a wielka szkoda, bo dało się wykrzesać z niego więcej i mocniej powiązać z fabułą.

Tak, wiem, mądrzę się i czepiam, a nie napiszę niczego konstruktywnego. Łatwo krytykować cudzą pracę, trudniej wymyślić coś samemu. Zapewne.
No to wiecie co? Napiszę wam w takim razie, jak wyobrażam sobie sensowne wykorzystanie wątku awatarów, dobra? Spójrzcie zatem, jak wyglądałby “Avatar by Al Jarid” (ech, a dopiero co pisałem o zangielszczaniu języka – ale się wyłożyłem).
Otóż w wersji tego filmu, którą na miejscu Camerona stworzyłby Al Jarid (tylko skąd wziąłby tyle forsy?), ludzie tworzą te awatary, ale nie po to, żeby przeżyć w atmosferze Pandory, bo to da się spokojnie załatwić za pomocą odpowiedniego sprzętu. Robią to, żeby podszywać się pod Na'vi i móc infiltrować tubylców od środka. Szkolą komandosów w kulturze i języku Na'vi, a potem posyłają ich do różnych osad, dzięki czemu mają na bieżąco informacje z całej dżungli. Jake jest jednym z takich komandosów. Przenika więc do plemienia autochtonów, udając jednego z mieszkańców Pandory (np. członka innego plemienia, który zabłądził w dżungli albo został posłany z jakąś dyplomatyczną misją).
Myślę, że taka wersja byłaby ciekawsza, bo motyw awatara miałby tu kluczowe znaczenie. W filmie Camerona wszyscy wiedzą, że Jake, mimo wyglądu wielkiego niebieskiego stwora, tak naprawdę jest Ziemianinem, więc cała ta maskarada nic nie wnosi do historii. Gdyby awatar był rodzajem kamuflażu służącego chytremu przeniknięciu do plemienia, byłoby dramatyczniej.
Jake byłby początkowo jak najbardziej oddany swojemu zwierzchnictwu i sumiennie wypełniałby swą misję. Jednak infiltrując Na'vi, musiałby, chcąc nie chcąc, przebywać wśród nich. Poznałby ich z innej strony, niż ta, z której znają ich Ziemianie. Zrozumiałby lepiej ich kulturę i docenił uznawane w niej wartości. Zawarłby przyjaźnie. To wszystko zaczęłoby wzbudzać w nim wątpliwości co do wypełnianej misji i co do tego, która strona konfliktu Ziemianie-Na'vi ma więcej słuszności. Musiałby dokonać dramatycznego wyboru, mając świadomość, że niezależnie od decyzji będzie zdrajcą (albo dla Na'vi, którzy uważają go za “swojego”, albo dla Ziemian, którzy mu zaufali, powierzając mu tę misję). Ostatecznie opowiedziałby się pewnie po stronie tubylców, jak u Camerona, ale ta decyzja byłaby poprzedzona ciężkimi zmaganiami wewnętrznymi. Byłaby to historia, w której początkowa niechęć, może nawet nienawiść do Na'vi, stopniowo ustępuje i przeradza się w zrozumienie i sympatię. Opowieść, w której wiele czasu wymagałoby przezwyciężenie uprzedzeń i barier, nim Jake postanowi wesprzeć Na'vi w walce z ludźmi... A gdy już podejmie tę decyzję, reżyser Al Jarid mógłby zaserwować widzom jakiś zwrot akcji – np. Neytiri i inni dowiedzieliby się, że Jake jest człowiekiem i przez cały czas ich okłamywał. Albo inny zwrot - okazałoby się, że przejście bohatera na stronę Na'vi nie pozostanie niezauważone przez ludzi, bo część plemienia, które nasz Jake miał infiltrować, to tak naprawdę wcale nie Na'vi, lecz Ziemianie, maskujący się dzięki swym awatarom tak samo jak Sully. Albo możnaby już w ogóle pójść na całość i zaserwować wersję ekstremalną – całe plemię to zamaskowani Ziemianie, a rzekoma misja Jake'a okazałaby się po prostu sprawdzianem lojalności.

Dobra, nie muszę chyba ciągnąć tego dalej. Może się wam ta wersja nie podobać, ale to tylko przykład – było wiele innych możliwości, by tę historię rozwinąć, wzbogacić, skomplikować. W tej opisanej powyżej, nawet jeśli nie powala ona na kolana, byłoby, jak sądzę, w każdym razie ciekawiej i dramatyczniej niż u Camerona i, co najważniejsze, awatary miałyby kluczowe znaczenie dla fabuły. W filmie, który zaserował nam James, są na dobrą sprawę tylko gadżetem. A to zawsze boli, gdy twórca nie ma koncepcji, w jaki sposób wykorzystać ciekawy pomysł.

...
JAMES CAMERON (spoglądając w ekran kinowy i ocierając łzę): To moja ulubiona scena! Świetnie mi wyszła. Chwyta za serce, no nie? Zawsze się przy tym wzruszam.
AL JARID: Naprawdę?
JAMES CAMERON: No ba! Sam musisz przyznać, że nie widziałeś w życiu bardziej poruszającej historii miłosnej.
AL JARID (z wahaniem): No... Tak właściwie...
JAMES CAMERON: Albo wiesz co? Lepiej się w ogóle nie odzywaj. Jeśli nie jesteś dogłębnie poruszony miłością Jake'a i Neytiri, to niechybny znak, że jesteś po prostu nieczułym prostakiem bez serca!
...

Myślicie sobie, że nieważne, czy fabuła jest schematyczna, byle była poruszająca?
Dobra, no to pora zająć się szerzej tym elementem fabuły, któremu poświęcono lwią część czasu ekranowego – wątkiem miłosnym, wartswą uczuciowo-emocjonalną itp.

W jednej z recenzji filmu Camerona (dokładnych namiarów nie jestem w stanie podać, ale to chyba była któraś z tych na stronie Klubu Miłośników Filmu, jeśli się nie mylę) przeczytałem opinię, iż nawet, jeśli ktoś na wątki miłosne reaguje alergicznie, to ten z “Avatara” przełknie bez problemu. Cóż, myślę, że jest niestety odwrotnie. Ja osobiście nic do wątków miłosnych nie mam. Uczucia są tak istotne w życiu, że warto robić o nich porządne filmy. Uważam więc, że dobry wątek miłosny nie jest zły. No właśnie, dobry. Z tym przedstawionym w filmie Camerona mam pewne problemy.

Po pierwsze, mamy tu do czynienia z miłością międzygatunkową i to do mnie po prostu nie trafia. JAK normalny człowiek może zakochać się w istocie innego gatunku – trzymetrowym, niebieskim stworze z ogonem? To chyba jakaś dewiacja. Owszem, mieliśmy np. we “Władcy Pierścieni” związki elfio-ludzkie, ale elfy u Tolkiena to właściwie jakby dostojniejsza i szlachetniejsza wersja ludzi – nie ma między nimi aż takich różnic jak między dwoma odrębnymi gatunkami istot żywych z dwóch oddalonych o wiele lat świetlnych planet.
Hm, chociaż czytając niektóre komentarze na Filmwebie, możnaby dojść do wniosku, że wielu miłośników kina nie tylko nie dziwi uczucie Jake'a, ale wręcz sami byliby skłonni je podzielać. Ludzie, czy wy to wszystko piszecie na poważnie? Naprawdę pociąga was wykreowany komputerowo niebieski i ogoniasty stwór z innej planety?! (Kręcę głową z niedowierzaniem.) Przyznam, że na mnie wrażenia nie robi, zwłaszcza, że występuje w tym filmie obok Michelle Rodriguez z krwi i kości, która całkowicie deklasuje ten komputerowy twór.

Zatem sama natura tego związku jest jakaś taka z leksza chora, ale głównym problemem jest bezbarwność tego wątku. Po “Titanicu” wydawałoby się, że Cameron powinien mieć bezproblemowe i sprawne prowadzenie wątku miłosnego w małym palcu. “Titanica” jednak ogląda się dobrze i ciekawie, natomiast love story w “Avatarze” jest nużąca. Nie bardzo wiadomo, co właściwie przyciąga ku sobie naszą dwójkę bohaterów, oczywiście oprócz tego, że spędzają wspólnie czas. Twórcy filmowi już wielokrotnie udowadniali, że wychodzą z założenia, iż dwie dowolne osoby przeciwnej płci, które spędzają ze sobą dużo czasu, nieuchronnie i bezdyskusyjnie muszą się w sobie zakochać i w ogóle nie ma innej opcji – a przecież w życiu wcale to tak nie działa. Zaś wątek miłosny jest, przynajmniej w moim odczuciu, tym mniej udany, im bardziej nierzeczywisty i nienaturalny. Między Jake'em i Neytiri nic nie iskrzy – oni po prostu się kochają, bo tak mają w scenariuszu, jak w każdym hollywoodzkim hicie. Czasem można odnieść wrażenie, że twórcy tych hitów kręcą swoje filmy z rozpiską w ręku, na której po kolei odhaczają kolejne obowiązkowe punkty (“akcja”, “efekciarstwo”, “humor”, “wątek miłosny”), skupiając się tylko na tym, by je umieścić w swoim filmie, a nie na tym, by zrobić to w jakiś porządny sposób. Wciśnięty do filmu wątek miłosny, który nie wynika z potrzeby twórczej, a tylko z zasady, że powinien być, raczej nie ma szans na wywołanie w widzu jakichś emocji.

Z powyższych powodów obserwowanie relacji Jake'a i Neytiri nie jest specjalnie porywające, a te partie filmu, w których księżniczka Na'vi wprowadza stopniowo naszego bohatera w świat Pandory, byłyby po prostu nudne, gdyby nie zawarta w nich prezentacja kolejnych stworów zamieszkujących dżunglę.

...
JAMES CAMERON: No za każdym razem, jak oglądam swoje dzieło, jestem przejęty jego głębią.
AL JARID (budząc się z krótkiej drzemki): Eee? Że co?
JAMES CAMERON: Przesłanie, Al. Przesłanie. No chyba nie chcesz powiedzieć, że taki z ciebie tuman, że nawet nie dostrzegasz głębokiego przesłania tego filmu?
...

Niezwykle subtelne (tak, nabijam się – wybaczcie) przesłanie “Avatara” brzmi: “przyroda – dobrze, cywilizacja – źle”. Nie musimy się w tym filmie nawet doszukiwać tego morału, bo Cameron nie tyle podaje go na tacy, co wręcz kładzie łopatą do łba. Jak wspomniałem, podział świata jest w tym filmie czarno-biały. Jake nie ma żadnych wewnętrznych rozterek, po czyjej stronie stanąć. Nie czuje się rozdarty między dwoma światami, bo za pozostaniem człowiekiem nie przemawiają ŻADNE argumenty - to po stronie Na'vi są wszystkie plusy.
Zanim się mnie ktoś uczepi - ja nie próbuję tu dociekać, czy przesłanie "Avatara" jest słuszne. W ogóle nie wypowiadam się na ten temat. Chodzi mi tylko o sposób jego podania - na chama, prosto z mostu, bez żadnych niedopowiedzeń, żeby nawet ośmiolatek skumał od razu. Jeśli film chce coś powiedzieć, powinien robić to subtelniej, z wyczuciem i klasą. Wtedy jest dziełem. To, co wyszło Cameronowi jest trochę za proste. No dobrze, nie trochę. O WIELE za proste. Na miejscu reżysera wprowadziłbym nieco niejednoznaczności, zostawił trochę szarości obok czerni i bieli (ale o tym już pisałem, przedstawiając swoją własną wersję filmu). No bo niestety w takiej formie w jakiej powstał, "Avatar" przypomina trochę propagandę socjalistyczną, w której ludzie budujący socjalizm są piękni, silni i dobrzy, a ich przeciwnicy to "zaplute karły". Toż to wciskanie widzowi na siłę idei, która sama w sobie może być słuszna lub nie, ale w każdym razie sprawia, że film zamiast być artystycznym dziełem, przypomina niestety ekologiczną agitkę.
Pewnie, ekologia i troska o dobro środowiska są ważne, ale prostacki sposób podania tego truizmu w “Avatarze” woła o pomstę do nieba. “Spójrzcie jaki bajeczny jest świat Na'vi, a jaki szary i brzydki świat ludzi!” I potem widzowie po wyjściu z kina, musząc wrócić do rzeczywistości, wpadają w depresję (podobno to dotknęło dość wielu). Świetnie was rozumiem, ludziska! Też nie podoba mi się współczesna cywilizacja i wolałbym mieszkać w szałasie w dżungli. Ale w prawdziwej, nie tej z “Avatara”. “Avatar” bowiem ukazuje nam świat pokojowej koegzystencji z naturą w sposób okropnie nachalny i toporny. Miałem chwilami wrażenie, że oglądam nie film, a widokówkę – ładną, kolorową, ale płaską...

...
JAMES CAMERON: Jeśli już niczego nie umiesz docenić w tej historii i płynących z niej morałach, to spójrz chociaż na świat Pandory i zobacz, jak go szczegółowo i ciekawie wymyśliłem! Ha! Zaniemówiłeś, co? Widzisz, ile tu zupełnie nowych gatunków istot? Możesz sobie gadać zdrów, że fabuła nie jest oryginalna, ale nie możesz tego powiedzieć o wykreowanym w “Avatarze” świecie.
AL JARID (niechętnie): No więc, niestety mogę.
...

To prawda, że podziwianie Pandory jest największą płynącą z tego filmu przyjemnością. Oglądamy piękne krajobrazy i coraz to nowe stworzenia zamieszkujące ten zróżnicowany świat. Tylko że... w tym świecie też nie ma za wiele oryginalności. To po prostu dżungla, dżungla, dżungla, trochę lewitujących skał (?!) i znowu dżungla. Spójrzmy prawdzie w oczy - nie trzeba być zbyt twórczym, żeby wymyślić dżunglę.

A zamieszkująca ją fauna? To ona przecież ma świadczyć o kreatywności Camerona i pozostałych twórców tego filmu, czyż nie? No więc... jest ciekawa, ale nie jest oryginalna.
Podstawowym problemem z występującymi w “Avatarze” zwierzakami jest ten, że w ogóle nie wyglądają na formy życia, które pojawiły się w świecie odległym wiele lat świetlnych od Ziemi. Czemu? Bo po prostu nie są to stworzenia wymyślone od podstaw, a jedynie mniej lub bardziej udziwnione wariacje na temat zwierząt ziemskich. Coś jak pokemony. Rozumiem, że dla wielbicieli “Avatara” takie porównanie może być oburzające, ale chodzi mi o samą zasadę twórczą – bierzemy jakieś zwierzę (albo kilka), trochę przekształcamy i już mamy “zupełnie nową” istotę. Pandorę zatem zamieszkują takie “zdumiewające” kreatury jak: wariacja na temat psa (czy też wilka), wariacja na temat lemura, wariacja na temat antylopy, wariacja na temat nosorożca, wariacja na temat konia i inne równie pomysłowe. Stworzenia z owego świata to nic więcej, jak tylko odpowiedniki tych naszych. Nie stwarza to wrażenia życia, które rozwinęło się w oderwaniu od ziemskiego.

No a Na'vi? Czy oni ratują sytuację? Nie. Oni są gwoździem do trumny i niweczą ostatecznie szansę na jakikolwiek realizm. Powód? Są prawie zupełnie ludzcy. Niemal w ogóle nie postarano się zrobić z nich mieszkańców innej planety (no dobra, księżyca). Tak, są trzymetrowi i niebiescy, mają po cztery palce u rąk, a ponadto ogony, ale te wszystkie cechy są powierzchowne – nie na tym powinno polegać tworzenie przedstawicieli obcych kosmicznych cywilizacji (o czym traktuje cytat z Lema, który wrzuciłem jako motto tej recenzji – tak, zgadza się, pan Stanisław wspomniał o niebieskim kolorze skóry i liczbie palców u rąk – już czterdzieści lat temu napisał, jak widać, poradę dla Camerona, jak nie powinien przedstawić swoich Na'vi).
“Co się czepiasz i o co ci właściwie chodzi? Czemu kosmici nie mogą przypominać ludzi?”, moglibyście spytać. Sprawa przedstawia się następująco – ludzcy Na'vi są nierealni, jeśli zestawić ich z resztą przedstawicieli świata, w którym żyją. My, ludzie, mamy wiele cech wspólnych z zamieszkującymi naszą planetę zwierzętami. Na Pandorze to nie działa - Na'vi mają dużo więcej wspólnego z Ziemianami, niż ze zwierzętami pandorskimi. Dlatego stworzony przez Camerona świat jawi mi się jako niespójny i nieprawdopodobny naukowo. Niebiescy tubylcy wydają się jakby wyrwani z kontekstu, w którym ich umieszczono, jakby (wbrew temu, co Cameron akcentuje tak nachalnie i nieustępliwie) nie byli wcale częścią tego samego ekosystemu, co inne zamieszkujące ich dżunglę istoty.
Zwierzęta z Pandory miewają na przykład powszechnie więcej par oczu niż tylko jedna (zwykle jedną parę dużych i jedną mniejszych), ale Na'vi mają tylko jedną – jak ludzie, choć nie mogą być przecież z nimi spokrewnieni. Zwierzęta z Pandory (czy to np. latające ikrany czy też koniowate wierzchowce, których nazwy nie pomnę) mają jakieś dziwne, zewnętrzne narządy oddechowe (nie skrzela i pewnie też nie płucotchawki – zresztą nie jestem biologiem). Na'vi nie. I wreszcie, WSZYSTKIE zwierzęta z Pandory mają więcej kończyn niż cztery. Te latające mają po dwie pary skrzydeł, te naziemne mają po sześć nóg. I tylko Na'vi oczywiście z tej cechy świata Pandory się wyłamują – oni jedyni mają zaledwie cztery kończyny, jak ludzie.
Czemu nasi niebiescy trzymetrowcy tak bardzo odbiegają od innych pandorskich istot, a zamiast tego przypominają ziemskie? Wyjaśnienie jest, i to dośc oczywiste, ale nie ma nic wspólnego z naukowym realizmem, na którym podobno Cameronowi zależało. Otóż Na'vi przypominają ludzi, a nie “prawdziwych Pandorczyków” (czyli resztę przedstawicieli tego ekosystemu), żebyśmy mogli z nimi sympatyzować i żeby Jake Sully mógł spokojnie romansować z księżniczką, która nie będzie go przerażać dodatkową parą oczu czy rąk. Myślę, że chodziło wyłącznie o to. Jeśli romans międzygatunkowy nie ma razić widza (mnie mimo wszystko razi, jak wspomniałem), to oba gatunki muszą być do siebie jak najbardziej zbliżone.

Nie tylko więc anatomia naszych Na'vi jest zadziwiająco (jak na gatunek żyjący tak daleko od Ziemi) ludzka, ale też ich kultura. Co tu dużo mówić, Na'vi to Indianie. Nie ma tu nawet za bardzo prób ukrycia tego faktu, ze szkodą dla filmu. Wiadomo, że to do Indian niebiescy autochtoni mają nawiązywać, ale mogliby być ich symbolem, a nie dosłowną ilustracją. Niestety Cameron poszedł właśnie na dosłowność, dzięki czemu Na'vi mają typowo indiańskie atrybuty (łuki, hamaki), fryzury, a i ubrania żywcem pożyczone od mieszkańców amazońskiej dżungli. Z tym, że pandorskie niewiasty, w przeciwieństwie do swych amazońskich pierwowzorów, zakrywają piersi – naukowe wytłumaczenie tej, zdałoby się, zagadkowej różnicy, jest takie, że robią to one po to, by film Camerona nie dostał wyższej kategorii wiekowej i by śmiało mogły walić na niego do kin całe rodziny. Mężczyźni Na'vi nie muszą się jednak lękać – oni bez obaw mogą eksponować klatę, bo męska klata jakoś nie gorszy udających się do kina Ziemian, ale damska, choćby nawet była równie płaska (zdarza się, czyż nie?), jest niedopuszczalna i w najwyższym stopniu gorsząca (nie ma w tym podejściu za grosz logiki, ale wszyscy wiemy, że tak to właśnie w dzisiejszym świecie wygląda).
Na'vi zatem są po prostu lekko zmodyfikowaną wersją ziemskich plemion pierwotnych, głównie Indian. Również ich język został ponoć oparty o mowę tych plemion, tzn. o języki polinezyjskie, afrykańskie i indiańskie. Bardzo słudzne posunięcie, James. To dodaje realizmu jak nic. Na pewno starożytni Polinezyjczycy, Afrykanie czy Indianie nieraz dzięki swojej wypasionej technologii odwiedzali Pandorę i dzięki tym kontaktom Na'vi mogli czerpać do woli z ziemskich języków. A może to Pandorczycy, dzięki swej równie wypasionej technologii odwiedzali Ziemię i tak im się spodobały co poniektóre ludzkie języki, że sobie co nieco pożyczyli?

Nie muszę więc chyba, wobec wszystkich powyżej wskazanych faktów, raz jeszcze zaznaczać, że Na'vi są zupełnie nierealistyczni naukowo i nie na wiele kreatywności zdobyli się ich twórcy. Jedyną ich naprawdę oryginalną cechą są warkocze, dzięki którym mogą się oni łączyć z innymi pandorskimi stworzeniami. Trochę to może zbyt dosłowne przedstawienie jedności z naturą, ale z pewnością ciekawe i pomysłowe. Szkoda, że Cameron nie miał więcej tak niezwykłych pomysłów.

...
JAMES CAMERON: O żesz! To już koniec! Niech to! Czemu wszystko, co dobre, musi tak szybko się kończyć? Jeszcze tylko możemy sobie “I see you” na napisach posłuchać i już musimy zasuwać do domu.
...

Zbliżam się do końca niniejszej recenzji (wreszcie!). Wypada jeszcze tylko wspomnieć o muzyce, a dokładniej o tym, jak ją pan James Horner potraktował po macoszemu. Wziął i pozbierał ze swoich wcześniejszych ścieżek dźwiękowych co tam gdzie miał ciekawego, po czym lekko to pozmieniał i posklejał. Trudno wychwycić w melodiach z “Avatara” cokolwiek świeżego, czego Horner nie zaserwowałby nam w którymś z wcześniejszych filmów. Żadna z tych melodii zresztą nie rzuca się w uszy i nie zostaje po seansie w pamięci. Wielka szkoda, że aż tak się wypalił człowiek, który stworzył tak genialne kompozycje dla “Titanica” czy “Braveheart” i który był przez wiele lat moim ulubionym kompozytorem muzyki filmowej. Cóż, teraz jego miejsce zajął James Newton Howard (to już trzeci James w tym tekście – czy oni nie mają w tym Hollywoodzie innych imion?).

...
JAMES CAMERON: I jak wrażenia po seansie? Arcydzieło, nie?
AL JARID: No... Jakby to ująć... Złe nie było, tylko że... Nie, do arcydzieła to temu daleko.
JAMES CAMERON (obruszony): Ignorant! Nie potrafisz po prostu docenić prawdziwie artystycznej roboty. Inni jakoś doceniają! Spójrz! Walą na “Avatara” drzwiami i oknami! Każdy musi zobaczyć to przynajmniej pięć razy!
AL JARID (patrzy na niego z nierozumnym zdumieniem w oczach, niczym kot Filemon): Dlaczego?
JAMES CAMERON (obracając w dłoniach pokaźny plik banknotów): No, dla własnej przyjemności, oczywiście. By móc jak najwięcej wartościowych wrażeń wynieść z każdego następnego seansu.
AL JARID: Ty chyba... naprawdę jesteś z tego “Avatara” zadowolony, co?
JAMES CAMERON: Myśl logicznie, Al. Każdy byłby zadowolony, gdyby udało mu się stworzyć epokowe dzieło, otwierające nowy rozdział w historii kina, kultury i w ogóle całej cywilizacji. I kto tego dokonał? No? Ja! Jam ci tego dokonał! Kto jest mistrzem? No kto? (zaczyna taniec radości, nie bacząc na zdziwienie przypadkowych przechodniów) Jeeeesteeeem króóóóleeeem świaaaataaaa!!!
...

Obojętnie, jak bardzo bym tu “Avatara” skrytykował, niczego to już nie zmieni. Został najbardziej kasowym filmem wszechczasów, spychając z tej pozycji “Titanica”, który piastował ją przez tyle lat. Jak dla mnie, trochę szkoda. Nie dlatego, żeby “Titanic” był aż tak super. Nie. Ale dlatego, że “Avatar” jest filmem odeń słabszym. W ciągu tych wszystkich lat pojawiło się multum produkcji lepszych niż “Titanic” i żal, że to nie żadna z nich, lecz właśnie taka szablonowa i schematyczna opowieść o niebieskich Indianach odebrała mu to zaszczytne miano najbardziej kasowego filmu.
Cameron tryumfuje. Szkoda tylko, że nie pod względem artystycznym, lecz komercyjnym. Najważniejszego Oscara wprawdzie nie dostał (słusznie – choć nie wiem, czy zasługiwał na niego “The Hurt Locker”, bo nie widziałem tego filmu), ale zgarnął i wciąż zgarnia za swą historyjkę o Na'vi niebotyczne sumy. A to “Avatar” powróci do kin dłuższy o kilka minut, a to znowu pojawi się jakaś dłuższa wersja, potem pewnie jeszcze raz w kinach wersja z paroma ujęciami więcej – i tak to się kręci i zarabia dla wujka Jamesa godziwe pieniądze.
Nie ma się co dziwić, że w planach dwie następne części (które będą kręcone jednocześnie). Z pewnością i one będą megaprzebojami. Może nawet pobiją rekord swego poprzednika. Ludzie znowu ruszą do kin jak zaczarowani, ale ja wysiadam z tej kolejki i, gdy pojawi się “Avatar 2”, z pewnością nie będzie mnie na seansie. Bo po co? Po co rozciągać opowieść o Jake'u Sullym i jego ukochanej Neytiri aż na trzy filmy?! Spójrz prawdzie w oczy, James! Nie miałeś pomysłu nawet na jeden!

ocenił(a) film na 6
al_jarid

ekhm, z punktu widzenia kosmity to my też jacyś tacy mało podobni jesteśmy do np ptaków czy konika morskiego.. ekhm, ekhm ;)
jak dla mnie - fauna Pandory była iście uboga i wręcz martwa - gdzie był świergot ichniejszych odpowiedników ptaków? albo kumkanie, chrupanie, cokolwiek? jedynie w nocnej scenie Jake'a gdy pierwszy raz trafia do dżungli, a potem nic.. :| więcej życia jest w bagienku pod cytadelą warszawską

ocenił(a) film na 10
diana6echo

Było było. Tylko po co cały film te świergotania i chrumkania dawać? Muzyka była zamiast tego. Tak się filmy kręci :)

ocenił(a) film na 5
anniepat

Ja tej muzyki nie słyszałem (była zupełnie anonimowa). Dla mnie to wada

ocenił(a) film na 10
rock1979

Co to znaczy anonimowa?

ocenił(a) film na 9
EwaMonika

nie słuchaj go, on gada jak potłuczony ;)

ocenił(a) film na 5
EwaMonika

Bez wyrazu, płaska, przez swą tendencyjność nudna. Muzyka powinna korespondować z obrazem ale jednocześnie zaznaczyć swoją obecność. Przede wszystkim powinna być oryginalna. Pamiętasz ścieżkę ze Star Wars lub Szczęk? A tutaj? Zieeew... No cóż, Horner to nie Williams.

ocenił(a) film na 6
anniepat

jaka muzyka? oO jak ktoś sobie włączył radio to może i miał muzykę, ale tej w filmie nie uraczysz, bo tak mdła że buczenie silników wydawało się być prawdziwą muzyką i praktycznie jedynym przerywnikiem w ciszy..

ocenił(a) film na 10
diana6echo

lol
Pierdzenie mojego psa pewnie podłechtałoby twoje wrażliwe uszka bardziej niż muzyka w Avatarze. Jestem pełna podziwu, o genialny melomanie!

ocenił(a) film na 6
anniepat

muzyka to istotny element w filmie budujący jego klimat. jeżeli pojękiwania leonki lewis i cichutkie smyczki nazywasz muzyką, to fine, ale Horner powinien iść na lekcje do Williamsa i Zimmera, bo facet ewidentnie się stacza.. już nawet Zimmerowi mogę wybaczyć ten jego ulubiony motyw, który klepał w kilku filmach, ale właśnie, jego muzyka, nie wspominając o Williamsie, zostaje w pamięci na bardzo długo, potrafi stworzyć tzw ear-worm'a, a u Hornera jedyną ścieżką dźwiękową, którą potrafię w całości sobie odtworzyć w głowie jest ta z Bravehearta.. do Avatara powinna być epicka muzyka, jak właśnie przy Braveheracie albo pojechana w całości w etniczne bębny czy coś..
nawet Beltrami przy obecności wyruchanych na maksa skrzypiec użył dużo gitar i tym samym ścieżka dźwiękowa do remake'u 3:10 to Yuma jest jedna z oryginalniejszych w ostatnich lat..

dziękuję za uwagę
pozdrawia audiofil :)

Wpis został zablokowany z uwagi na jego niezgodność z regulaminem
ocenił(a) film na 10
al_jarid

Wiesz, wszystko można sobie jakoś samemu wytłumaczyć. Np małpy mają ogony, a ludzie już nie :) Uwstecznienie niepotrzebnych narządów jest normalne w ewolucji. To mi starcza i dalej się w temat nie wgłębiam, bo po co...

Idąc do kina byłam mniej więcej świadoma na co idę, bo oglądałam trailery. Zaskoczona byłam nieco oglądając pierwszy raz trailer, bo jako fanka Camerona spodziewałam się bardziej "twardej" produkcji, a tu bajka sci-fi :)
Sam jednak przyznaj, że nigdy nie widziałeś lepszej bajki sci-fi.
Wydaje mi się że Cameron to sam taki trochę dzieciak. Naoglądał się pod wodą świecących żyjątek i mu się zamarzyło takie coś w filmie pokazać. I to w 3d :) Dopasował to do scenariusza, który napisał kilkanaście lat temu (przed Pocahontas jeszcze) i heja.

ocenił(a) film na 10
anniepat

Aha, no i zanimowanie postaci Navi za pomocą techniki motion capture łącznie z mimiką twarzy robi na mnie kolosalne wrażenie do dziś. Oglądam, oglądam i wyjśc z podziwu nie mogę. Do tego te wszystkie detale i szczegóły świata, teraz czasem sobie odpalam film, żeby popatrzeć co się dzieje na drugim planie... A dzieje się dużo.
Albo realnośc tych wszystkich laboratoriów, całej bazy, przyrządów, dzungli. Z łatwością można sobie wyobrazić, że cos takiego gdzieś istnieje, a wydarzenia dzieją się naprawdę.

ocenił(a) film na 10
anniepat

Ania. Pełna zgoda.Zabawa przede wszystkim:)

użytkownik usunięty
EwaMonika

Zabawa jest smutna.

ocenił(a) film na 10

Ale czemu tak mówisz? W jakim sensie?

ocenił(a) film na 9
NommaD79

on jest EMO, wiec wszystko jest dla niego smutne ;]

użytkownik usunięty
plantum

Nie jestem wcale EMO! Zabawa jest smutna! Wesołe jest życie księgowego. A Pan Nommad79 już szuka sensu. :D

ocenił(a) film na 6

UZUPEŁNIENIE

Pisząc powyższą masakrycznie rozwlekłą krytyczną recenzję uczepiłem się wszystkiego, czego się dało, zwłaszcza braku oryginalności "Avatara". Jedynie sam wątek awatarów uznałem za oryginalny, jak się okazuje niesłusznie. Jestem akurat w trakcie lektury drugiego tomu "Fantastyki i futurologii" Lema (której tom pierwszy w swoim tekście ze dwa razy zacytowałem) i natrafiłem tam na streszczenie utworu Poula Andersona "Nazywam się Joe" z 1957 roku. Przyznam szczerze, nie czytałem. Ba, nawet w ręku tego nie miałem. Jednak ze streszczenia, które zamieszcza Lem wyłania się obraz, przywodzący nieuchronnie na myśl motyw awatarów. Pozwolę sobie przytoczyć kawałek owego streszczenia (na ile dobrze oddaje ono treść utworu, tego nie mogę oceniać, ale nie mam powodu, by nie ufać w tym względzie Lemowi):
"Nad Jowiszem, na który nie może, dla potęgi grawitacji, zstąpić noga ludzka, znajduje się orbitalna stacja Ziemian; z pokładu tej stacji samotny człowiek kontroluje sztuczną istotę, skonstruowaną podług wytycznych inżynierii biologicznej - umyślnie dla badania powierzchni planety. Łączność pomiędzy ową istotą (o budowie i przemianie biochemicznej całkowicie odmiennej od fizjologii ziemskiej) a człowiekiem umożliwia strumień "psi"; wzmacnia go aparatura "psioniczna". Człowiek kaleka, stale przebywający na stacji, zdalnie włada ruchami i doznawaniem Joego. Przez jego oczy widzi pejzaże Jowiszowe, jego zmysłami bezpośrednio kontaktuje się z niezwykłym światem masywnej planety."
Jak widać, Jake Sully nie jest pierwszym w historii SF inwalidą, którego umysł zostaje wcielony w kosmiczną istotę. Jakaż szkoda. Najbardziej, jak mi się zdawało, oryginalny pomysł Jamesa okazał się równie wtórny jak pozostałe.

ocenił(a) film na 9
al_jarid

to jest opowiadanie, prawda?

a gdzie je znaleźć xD

ocenił(a) film na 7
al_jarid

Cameron w życiu niczego oryginalnego nie wymyślił, jednak trzeba mu przyznać że adaptowanie pomysłów innych wychodzi mu znakomicie. Świetny z niego jest także reżyser, nie scenarzysta ale właśnie reżyser.

Ps.
Recenzję przeczytałem w 1/2 i w większości się zgadzam.

Pytałeś się na czym polega rewolucja 3D.
Otóż chodzi o rejestrowanie obrazu który jest odbierany w taki sposób jak odbierają go ludzie.
Przekłada to się na zachowanie prawidłowych proporcji rozmiarów w filmie.
Lepiej też widać głębię.
To tak jak patrzenie jednym okiem i dwoma oczyma na jakiś przedmiot. Gdy patrzysz tylko jednym okiem trudniej jest ocenić odległość w jakiej dany przedmiot się znajduje.

ocenił(a) film na 7
SzokkuTasa

Cameron stworzył specjalną kamerę która pozwalała rejestrować obraz w nowatorski sposób.
Rewolucja to za mocne słowo ale postęp zawsze jakiś jest.

SzokkuTasa

Ach, jakie to niezwykłe, żeby na filmwebie, a na dodatek wśród tak skażonych masowością, obleśnych, żałosnych, rażących w mózgi tematów, zastać inteligentną, przemyślaną, a co więcej nienaganną pod względem językowym wypowiedź :O jestem szczerze poruszona i składam bardzo niski ukłon.

W zasadzie zgadzam się z prawie wszystkim, co tu, al_jaridzie, napisałeś, z tym że z nie do końca znanych mi powodów czuję się w obowiązku złagodzenia niektórych Twoich zarzutów. Moja reakcja na "Avatar" samą mnie zaskoczyła, bo (bez zbędnej pruderii, skoro wreszcie pojawiła się jakaś naprawdę ciekawa dyskusja) uważam się za dosyć wymagającego widza, a prostota fabuły hitu Camerona nie spowodowała u mnie szczególnego niesmaku. Nie chcę specjalnie rozwijać subiektywnych wątków, ale osobiście (podkreślam, że to moje odczucia) więcej pod względem treści oczekuję od książek niż od filmów. Chociaż nie znoszę oklepanych, banalnych, przeznaczonych dla mas scenariuszy, jestem skłonna więcej wybaczyć kiepskiemu filmowi niż kiepskiej książce, jeśli ten pierwszy na tyle nadrabia jakimś innym elementem, że nieoryginalny splot akcji wyraźnie mnie nie razi. Moim zdaniem scenariusz "Avatara" nie jest ambitny, ale ładny, i dobrze komponuje się z tym ładnym światem, który Cameron nam przedstawił.

"Nie dlatego więc, że film jest zły (bo nie jest), lecz dlatego, że nie jest tak dobry, jakim mógł być, skupię się na jego wadach. Bo zdumiewa mnie, że tylu widzów owych wad nie dostrzega i uważa “Avatara” za arcydzieło (a tymczasem od doskonałości dzielą go lata świetlne)."

Otóż to - zawsze, kiedy TYLU widzów coś podziela, znaczy to li i jedynie, iż to "coś" nie wymaga od nich zbyt wiele. Że "Avatar" był nastawiony na komercyjny sukces, to wiemy, i myślę, że fabuła też z założenia przeznaczona była dla wiekowej/intelektualnej większości, nie mniejszości. Z kilku przyczyn nie zgodziłabym się jednak, że w przypadku filmu o Pandorze wypadło to bardzo źle.

Po pierwsze - natłok efektów i różnego rodzaju nowości (nie jestem jakąś szczególną fanką filmów science-fiction, więc nie wiem, na ile prawdziwych zwolenników tego gatunku zadziwiły poczynania Jamesa Camerona, ale wydaje mi się, że jednak są one dość nieprzeciętne). Stworzenie tak oryginalnego i bogatego w szczegóły świata - to już dużo, i dla twórcy, i dla widza. Dlatego (choć wiem, że tak do końca nie można...) jednak usprawiedliwiałabym prostotę akcji "Avatara" dopracowaniem tych 'czystowzrokowoprzyjemnościowych' szczegółów :) Zgadzam się w tej kwestii z anniepat. Wydaje mi się, że ten film mógłby trochę razić, gdyby go nazbyt 'uoryginalnić'.

Co do powracającej tu kwestii podobieństwa Na'vi do ludzi i międzygatunkowej miłości Jake'a i Neytiri - to przecież rodzaj błędnego koła. Właśnie dzięki temu, że, jak napisałeś, widzowie mogą utożsamiać się z ludem Pandory, większość bez problemu kupiła wątek miłosny głównych bohaterów. A mimo całej jego prostoty uważam, że bez motywu zacieśniającej się więzi pomiędzy Sullym a Neytiri, film dużo by stracił - chociaż, jasne, jest oklepana. Ale "Avatar" nie byłby wtedy filmem fabularnym, a jednym z Imax'owych dokumentów, które tu skrytykowałeś - tyle tylko że fikcyjnym. Dla mnie nagięcie naukowych spekulacji a propos życia pozaziemskiego do naszych realiów - tak, by łatwiej i przyjemniej było nam film oglądać - jest dość naturalne.

Jeszcze jeśli chodzi o przyrodę wykreowaną w "Avatarze", wkleję fajny link, który podniósł moją ocenę o filmie: http://www.aintitcool.com/talkback_display/43440?q=node/43440
Wklejałam go już w którymś z tematów, ale został skutecznie olany, bo filmwebowi prostacy bardzo lubią krytykować, zjeżdżać i bluzgać, a gorzej idzie im z czytaniem. Może al_jarid, jako zwolennik dłuższych form, będzie miał ochotę przeczytać.

Chciałam coś jeszcze napisać, ale właściwie to chyba nie mam po co. Bo nie wiem, czy moją sympatię dla "Avatara" da się jakoś obiektywnie usprawiedliwiać, czy nie! Też zauważyłam większość wad, które tu wymieniłeś, ale w wypadku tego filmu po prostu mnie one nie rażą. Nawet ten nazbyt bezpośredni apel ekologiczny nie wywołał u mnie niesmaku, a wzruszenie; nie wpadłam w depresję, tylko wyobraziłam sobie, jak fajnie byłoby, gdybyśmy dostrzegali piękno NASZEJ planety z równym oddaniem co lud Pandory. Na Ziemi brak może fluorescencyjnych kolorów i latających gór, ale poza tym wszystko mogłoby wyglądać podobnie, gdyby nie postęp cywilizacyjny, techniczny itd....... Dobra, za bardzo słodzę, a to trochę nie w moim stylu, więc będę kończyć.

Postanowiłam mimo wszystko akcent swojej wypowiedzi uczynić pozytywnym i zapytać uczestników tej rozmowy, czy nie myślą, że kolejne części "Avatara" mogą mieć właśnie już bardziej rozbudowaną, a mniej schematyczną fabułę. Skoro pierwszy 'szok wzrokowy' mamy za sobą, to może należy liczyć, iż w przyszłości James Cameron postawi nie tylko na ucztę dla oka, lecz również na intelektualną przyjemność?

ocenił(a) film na 10
sperma

Musę przyznać, że twój nick wprowadza mnie w lekka konsternację. Na tym forum trudno się połapać, czy ktoś pisze na poważnie czy też robi sobie jaja. Był/jest tu taki użytkownik który ma nicka "sperminator" i mam nadzieję, że nie jesteś jego którąś tam odmianą :) Treść wypowiedzi jednak na to nie wskazuje :)

Jeśli chodzi o kontynuację Avatara ja jestem niemal pewna, że James CAmeron odebrał swoją lekcję i przy Avatarze 2 utrze nosa krytykom oraz wszystkim tym, którzy narzekali na prostotę i schematyczność fabuły. Kto jak kto ale to właśnie on jest mistrzem sequeli (Obcy 2, Terminator 2). Jeszcze nam pokaże na co go stać, czuję to w kościach :D

ocenił(a) film na 9
anniepat

"Musę przyznać, że twój nick wprowadza mnie w lekka konsternację"

twój damski móżdżek zaczyna wibrować?

ocenił(a) film na 1
al_jarid

Czy ty zawsze piszesz takie długaśne recenzje?(Oczywiście nie przeczytałem)Czy tylko na tego niewątpliwego przereklamowanego gniota postanowiłeś się tak wysilić?

ocenił(a) film na 10
al_jarid

To chyba nie dlatego, że biedacy (Navi) nie dadzą sobie bez niego rady. Tylko jest to kwestią wyboru własnego sumienia. Jak dużo cierpienia może unieść, wykazujący choć trochę empatii, człowiek. Jasne, poco się wtrącać, przecież mnie problem nie dotyczy. Jake odnajduje się w sobie. Ciężar jego przeżyć, piętno, jakie wywarły na nim lata wojny. Pozostawiły mu w końcu pamiątkę, nie do zapomnienia - jest kaleką.
Jestem może krótkowzroczny lecz znowu nie rozumiem. W jaki sposób, w twoim scenariuszu Jake miałby przeniknąć, w szeregi ‘wroga’, jeśli na wstępie już nie znał ich kultury. Nikt jej nie znał. Jako zamaskowany ‘morderca’ musiałby stać się jednym z Navi, przejść obrzęd inicjacji, jeździć konno, chodzić bezszelestnie jak ninja, znać język i obyczaje. A przecież najemnicy nic o tym nie wiedzieli. Ich nawet ideologie jajogłowych kompletnie nie interesowały. Wiedziała co nie co dr Grace. Lecz nie z powodu swojego geniuszu. Tylko dlatego, iż Navi dopuścili ją do siebie. Twój scenariusz miałby sens jeśli takiego lisa ziemianie podesłaliby jako małe dziecko, ala Mogwli. Jednak wtedy istota ta mogłaby stanąć na rozstaju dróg, tylko wtedy, jeśli miałaby coś do stracenia, na czym by jej zależało. Z utratą czego nie mogłaby się pogodzić, no bo i dlaczego. Czy ona nie ma prawa do szczęścia. Jest tu jakaś sprzeczność
Dalej, coś mi się wydaje, iż bez komputera i innych smaczków współczesnej cywilizacji nie dałbyś rady, jak wielu z nas. Lecz przecież nie o to tu chodzi. Ważne jest by dostrzegać problemy, a nie maskować je i kierować się zasadą, podaj mi rozwiązanie, a być może dostrzegę problem. O ile nie będzie to godzić w moje interesy. Wszystko musi współgrać w jednej harmonii. Wszystko da się pogodzić. Jednak trzeba na to czasu. Nasz sposób myślenia także jak cywilizacja musi ewoluować. Nie można podcinać sobie gałęzi, na której się siedzi..
Tak jak pisałem wcześniej, nie zgadzam się. Mnie ‘podmuch rzeczywistości’ pozytywnie zaskoczył. Oceniłem ten film 10/10. Nie bez powodu.
Film ten od samego początku był nastawiony na refleksję w połączeniu z techniką 3D. DVD wersja nie daje mi już tej radości. Nie rozumiem do dziś, dlaczego niektórzy widzowie opiniują ten film tylko na podstawie komputerowej wersji kinowej, w dodatku strasznej jakości.
A wracając do tematu. Pytam ponownie. Czy nie dostrzegacie podobieństwa tego filmu do życia codziennego wielu z Was. Moje odczucie po obejrzeniu tego filmu było właśnie takie.
Efekty natomiast pełniły tylko rolę narzędzia, Aż, by wyrazić całą gamę w huśtawce nastrojów bohaterów, wkomponowanych w nowy dziewiczy świat.
Kalectwo Jake’a, jego ułomność, to przenośnia do życia wielu z nas.. Kiedy każdy dzień to istny dzień Świstaka. Wieczna pogoń w wyścigu szczurów, zwanego potocznie życiem. Dawno już , gdzieś w meandrach czasu, zagubiona radość doświadczanego dnia. Pamiętacie pierwsze przebudzenie Jake’a w ciele awatara, kiedy wybiegł z laboratorium. Kiedy poczuł już od niepamiętnych czasów przysłowiowy wiatr we włosach, dosłownie. Jak każdym zakończeniem nerwów czuł obsuwającą się pod stopami ziemię. Podobnie, gdy dziecko, które w ostatnie nasze zimne dni wybiega na dwór, by cieszyć się każdym płatkiem śniegu spadającym na jego zmarznięte policzki. Już zapomnieliście jak to jest..
Alegoria sama nasunęła mi się od razu na usta. Kiedy ty ostatni raz poczułeś, że żyłeś? Poddając się z wyboru bądź konieczności różnym sytuacjom..
Lud Navi wierzył, że rodzimy się dwa razy. Zgadzam się z tym. Kiedy ostatni raz walczyłem. A przecież podejmując się walki nic nie tracę na sytuacji. No może poza odrobiną czasu i małym naparstkiem, rozmiar dziecięcy, własnego potu z wysiłku. Mogę jedynie zyskać. To, że mi się uda. Pytanie czy dam radę sprostać napięciu. Napięciu wywołanym życiem pracy zawodowej, życiem rodzinnym. Czy założony target, rzeczywiście będzie realnym lecz trudnym do osiągnięcia celem. Czy też, cel ten sam w sobie nie przygniecie mnie ogromem swojego ciężaru.
Przebudzenie Jake’a jest dla mnie niczym innym jak uosobieniem osiągnięcia wewnętrznego spokoju w walce z Samym Sobą. Spokoju ducha, którego wielokrotnie nam brakuje. Osiągnięciem w życiu tego, czego zawsze szukałem, chciałem, pragnąłem i nie mam tu na myśli tylko pieniędzy. Tego, co tak naprawdę zawsze miałem, a z domieszką własnego wysiłku, mógłbym na nowo się tym wszystkim cieszyć. O czym już dawno zapomniałem...
Kończąc, chciałem jeszcze powiedzieć, iż od samego początku, po ostatnie napisy filmu, cały czas utożsamiałem się z bohaterem. A bez grafiki w świecie 3D byłoby to po prostu NIE możliwe. By móc przeżywać razem z nim na nowo Jego przebudzenie.
Także film ten dla mnie nie jest tylko efekciarskim obrazem z banalną fabułą, z taniego butiku. Myślę więc, że filmy sf mogą należeć do ambitnego kina. Potrafią nie tylko Cieszyć oko osiągnięciami nowych ‘silników graficznych’, ale potrafią także powiedzieć STOP. Bym mógł czasami zastanowić się nad sobą, spróbować znów np. obudzić się.. I być może ‘Avatar’ dla wielu z Was nie jest ideałem, jednak dla mnie ma swoją nieocenioną wartość. Nie pamiętam, kiedy po raz ostatni poczułem taką wewnętrzną satysfakcję, ze spędzonych ponad dwóch godzin przed wielkim ekranem.
Cytując słowa ‘czy ten, kto to iluminował, Oświeci również i mnie...’, chciałem zatem podziękować takim twórcom jak James Cameron. Prezentacje te wcale nie są proste w ocenie, budzą wielokrotnie kontrowersje. Nawet zbędne i niepotrzebne kłótnie, w których znowu wszyscy zapominają, że najważniejsza jest chyba długoletnia przyjaźń.

Także jeśli będę miał tylko okazję, chętnie zobaczę ten film w kinie ponownie. Koniecznie w 3D.
Pozdrawiam serdecznie.

ocenił(a) film na 9
gleok

"Lud Navi wierzył, że rodzimy się dwa razy."

WTF?

ocenił(a) film na 10
plantum

"WTF?"
Każdy rodzi się dwa razy. Drugie narodziny, to zdobycie pozycji wśród ludzi na zawsze. Jednak by zapewnić stwierdzenie 'na zawsze', trzeba, wydaje mi się, stać mocno, stabilnie na nogach. Wiedzieć czego od życia oczekuję. Zakładać sobie realne lecz trudne do osiągnięcia cele, gdyż wymagają mojego własnego wkładu, poświęcenia, walki. W związku z tym, aby zrobić krok do przodu, czasami należy wykonać dwa kroki w tył, także niekiedy potrzebuję 'zimnego prysznicu'. Orzeźwienia, świeżego podmuchu 'wiatru', potrzebuję by po prostu przebudzić się...
Zatem.. Powiadają, że wczorajszy dzień to już historia. Jutrzejszy pozostaje tajemnicą. Dzisiejszy jednak dzień jest darem. A dary są po to, aby się nimi cieszyć.
Czego i Wam życzę..

ocenił(a) film na 9
gleok

a sorka,
teraz dopiero sobie przypomniałem sobie ten fragment i ta scenę jak go pomalowali

ocenił(a) film na 1
al_jarid

Troche rychło w czas ale lepiej późno niż wcale: Bardzo dobra recenzja, bardzo konkretna i wnikliwa. Argumenty osób polemizujących lub krytykujących są dla mnie osobiście nieprzytomne, fantazyjne-rece opadaja i nie chce sie czytac. Fajnie ze ktos pisze amatorsko takie profesjonalne i wartosciowe recenzje.

ocenił(a) film na 9
al_jarid

No, wow. Miło, że osoby krytykujące ten film starają się pisać rzeczowo (i bez zbiorowego kwalifikowania od idiotów tych, którzy uznali ten film za dobry), ale ten tekst to w zasadzie nieco bardziej obszerna wariacja na temat tego, co już słyszałem tysiąc razy. I pojawiają się tu nawet te same błędy w interpretacji – zabrakło tylko bredni o atomówkach.

„Ostrzegam wszystkich wielbicieli “Avatara” Jamesa Camerona – ta recenzja będzie krytyczna! Skupi się na wszelakich wadach i mankamentach tej produkcji.”

Nawet wyimaginowanych…

„Jest dobra, jako lekki film do obejrzenia i pochrupania popcornu, ale po Cameronie spodziewałem się o wiele więcej”

Pierwsze słyszę, żeby Cameron tworzył głębokie i oderwane od schematów filmy, ale to szczegół.

„5. Terminator 2: Dzień sądu – kolejny z najlepszych sequeli w historii”

To, że jedzie na szkielecie fabularnym poprzednika, wtedy ci zapewne wcale nie przeszkadzało? Normalka.

„6. Titanic – następne wiekopomne, wyśmienite dzieło”

A tu już, pardon my French, zwykła kpina w żywe oczy. Titanic jest jednym z najbardziej schematycznych i szablonowych filmów, jakie świat widział – i wiele osób, które krytykują „Avatara”, krytykuje również „Titanica”, twierdząc, iż to właśnie od tego filmu można zaobserwować spadek zdolności twórczych Camerona. Jeżeli „Avatar” jest filmem płytkim i schematycznym, to „Titanic” tym bardziej.

„Jak widać z powyższego przeglądu filmów, (…) znakomita większość filmów Camerona to prawdziwe, uznane dzieła i mało który twórca może pochwalić się tak imponującym dorobkiem”

Widać z niego również, że Cameron kręcił dotąd filmy proste, nieskomplikowane, służące przede wszystkim rozrywce, a do tego często na czymś bazujące („Terminator 2” – szkielet fabularny z „jedynki”; „Aliens” – kontynuacja „Aliena”; „Titanic” – reżysera własna wizja czegoś, co naprawdę się wydarzyło). Pogratulować tym, którzy oczekiwali, iż następny będzie głęboki oraz nowatorski.

„Nie mogę zatem ocenić efektu, jaki Cameron w swym “Avatarze” uzyskał, ale mogę spytać, choćby was, czytelników: Na czym polega rewolucja 3D? Z tego, co się orientuję, to cały ten bajer wciąż działa na zasadzie znanej od ponad stu lat. Co rewolucyjnego jest pod tym względem w “Avatarze”?”

Z grubsza rzecz biorąc – to, że on był od samego początku kręcony w takiej technice i od samego początku przystosowywany jako film 3D i wykonywany z użyciem odpowiedniej do tego technologii. Inne filmy były do tej pory tylko przerabiane na 3D, a były też kiedyś filmy z „udawanym” 3D (tzn. żadnych prawdziwych efektów „trójwymiaru” nie było, ale film realizowano tak, aby udawał, że jedne obiekty na ekranie są bliżej widza, niż inne – efekt był, w każdym razie, dość marny).

„Otóż, żeby podziwiać kolory w filmie, nie muszę wkładać żadnych badziewnych okularów, a żeby usłyszeć dźwięk, nie muszę wciskać sobie do uszu słuchawek. Te elementy filmu są z nim nierozerwalne, natomiast trójwymiar istnieje wyłącznie w połączeniu z dodatkowym gadżetem w postaci bryli”

Nie rozumiem prezentowanej tu przez ciebie, cokolwiek absurdalnej logiki. W jaki sposób używane przy oglądaniu urządzenia i peryferia mają niby wpływać na „nierozerwalność” (cokolwiek to znaczy)?

„Dlatego porównywanie go do koloru i dźwięku jest bezzasadne, tak samo zresztą jak argument, że tak jest bardziej naturalnie i realistycznie – w codziennym życiu nie trzeba niczego nakładać na oczy, by świat jawił nam się jako trójwymiarowy”

Wodę w proszku wynalazłeś. Nic dziwnego, że w realu nie musimy nakładać niczego na oczy, by widzieć trójwymiarowo – dlatego, że świat JEST trójwymiarowy. Otaczająca nas rzeczywistość ma trzy wymiary, więc nic dziwnego, że postrzegamy ją również w wymiarze „przestrzennym”. Natomiast ekran telewizora jest płaski – nie osiągnie się zatem takich wrażeń, jakie mielibyśmy, gdybyśmy naprawdę tam stali i obserwowali to na własne oczy. Technologia 3D daje nam doskonałą namiastkę takich wrażeń i jeszcze bardziej pozwala wczuć się w film. To też odnośnie tej „nierozerwalności” – film oglądany w ten sposób wiąże widza bardziej nawet, niż oglądany metodą tradycyjną.

„JAMES CAMERON (przechylając się przez ramię Al Jarida i podbierając mu popcorn): I jak ci się ogląda? Bajecznie, czyż nie? To porywająca, zaskakująca i oryginalna historia!”

Do zerzygania powtarzam, że w kampanii reklamowej nikomu nie obiecywano oryginalnej i zaskakującej fabuły. To jest już tylko i wyłącznie imaginacja rozmaitych malkontentów. Do tego pierwotny scenariusz do tego filmu powstawał w latach 1994/95 pod nazwą roboczą „Project 880” i przez cały ten czas w zasadzie leżał w szufladzie, czekając na realizację (chodziło głównie o względy techniczne – ówczesna kinematografia nie pozwalała na zrealizowanie tego filmu zgodnie z wizją Camerona).

„tubylcy mieszkają na terenach, gdzie znajduje się gorąco pożądany przez Ziemian pierwiastek – unobtanium (nazwa, że aż włosy siwieją – brawo, James, punkt dla ciebie)”

Radzę trochę w temacie poczytać, a dopiero potem się wypowiadać. Unobtanium to nazwa bynajmniej nie wymyślona przez Camerona i używana w pewnych środowiskach fantastów właśnie na określenie czegoś „niemożliwego do zdobycia”, technologii czy urządzeń pozostających poza naszym zasięgiem. A według bardziej dokładnego rozumienia tego terminu – właśnie Święty Graal fizyków, czyli nadprzewodnik działający w pokojowej temperaturze, jakim jest unobtanium. Nazwa ta jest po prostu oczkiem puszczonym przez Camerona w stronę widzów (nie jedynym zresztą, bo są tu też inne drobne smaczki) – szkoda tylko, że niektórzy wolą ją potraktować jako powód, by się do czegoś przyczepić na siłę.

„to istoty przypominające Na'vi (dla mnie identyczne, ale podobno czymś tam się różnią)”

Detalami. Na przykład dłonie Na’vi mają cztery palce, ale avatarów pięć. No i chyba niektóre „egzemplarze” avatarów miały w sobie nieco więcej ludzkiego genomu, przez co miały cechy, których inne avatary były pozbawione, np. avatar Jake’a miał taki nos, jak u Na’vi (znaczy taki „spłaszczony”, jak kocura), ale już avatar Grace taki, jak u człowieka.

„Po co? Ano, pewnie żeby przeżyć w atmosferze Pandory”

Historia projektu Avatar jest odrobinkę bardziej skomplikowana, ale niestety, ta kwestia nie została w filmie wyłożona (choć stanowi element „lore” świata przedstawionego).

„Po drugie... tak, wszyscy już o tym pisali i na pewno czekacie tylko, aż i ja to napiszę. No więc dobra, nie zawiodę was i rzucę to hasło: “Pocahontas”!”

<siedzę z twarzą ukrytą w dłoniach>

„Podobieństwa są oczywiste i bezdyskusyjne. Co więcej, sądzę, że Cameron zdawał sobie z tego sprawę, i jego film od początku był z założenia nową wersją opowieści o Pocahontas. Za dużo tu tych podobieństw, by miały być dziełem przypadku.”

Powiem tyle – krótko po premierze filmu, kiedy słyszałem tego typu teoryjki, traktowałem je jeszcze z jaką-taką powagą i wysłuchiwałem argumentacji. Teraz, kiedy słyszę kolejnego delikwenta, który z tym wyskakuje, mam po prostu ochotę dzwonić po psychiatrę. Również teraz – siedząc z łapami na twarzy, bliski płaczu – walczyłem z takim zamiarem.
Postaram się być spokojny i sprostuję – „podobieństwa” są tu bardzo wątłe i ograniczają się tak naprawdę (tylko i wyłącznie) do garści analogii w scenariuszu. Analogii, których bez problemu można się dopatrzyć w dziesiątkach, jeśli nie setkach innych filmów. Autor recenzji sam przed chwilą stwierdził, że „schemat na schemacie schematem pogania” – teraz nagle o tym zapomniał i nie widzi już schematów, tylko wyimaginowaną kalkę tego jedynego filmu. Niech autor nie obraża mojej inteligencji, wmawiając mi, że przykładowo wątek „miłości ponad podziałami” to właśnie Pocahontas.
Oczywiste i bezdyskusyjne – ale usilnie przez fanów tej durnej teoryjki przemilczane – jest to, że Avatar jest mimo wszystko bardziej rozbudowany fabularnie od Pocahontas i pojawiają się w nim wątki, które odzwierciedlenia w filmie Disneya nie mają żadnego. Ot, akcja Avatara rozgrywa się w czasie, gdy Ziemianie siedzą na Pandorze już od dawna, przez co cała historia ma jakiś background. Gdzie jest tego odpowiednik w Pocahontas? Nigdzie. Oprócz backgroundu, wpływającego na taką a nie inną sytuację „polityczną”, mamy jeszcze motyw naukowców z programu Avatar, którzy prowadzili od lat badania Pandory oraz żyjących na nich istot – co zresztą sprawia, że Pandora nie jest nowym i nieznanym lądem, tylko nieźle poznanym i zbadanym światem. A sami naukowcy nawiązywali już kontakty z obcą cywilizacją, przez co jej przedstawiciele również nieźle znają ludzi. Grace szkołę nawet prowadziła, nawiązując z niektórymi Na’vi kontakty osobiste i zaskarbiając sobie ich szacunek. Gdzie masz tego odpowiedniki w Pocahontas? Nigdzie. Sam rozwój sytuacji był też nieco bardziej skomplikowany – Ziemianie mimo wszystko wcale nie myśleli, że jedynym sposobem na dobranie się do złóż jest wojna i próbowali dyplomacji. Z tym wiązała się też misja Jake’a. Gdzie masz tego odpowiednik w Pocahontas? Nigdzie. Misja Jake’a polegała na tym, aby zdobyć zaufanie tubylców, stać się jednym z nich, przez co mamy tutaj relacje nie pomiędzy nim, a pojedynczą osobą, ale pomiędzy nim, a Na’vi w ogóle. I te relacje ewoluują, bo najpierw jest postrzegany z nieufnością, potem z szacunkiem, potem znów zostaje odtrącony, by raz jeszcze powrócić między Na’vi. Gdzie masz tego odpowiednik w Pocahontas? Nigdzie. No i z czasem wreszcie dochodzi do wojny, przez co nasi bohaterowie muszą porzucić półśrodki, wydostać się z zamknięcia (zostali przecież przez swoich uwięzieni), wydać bitwę wrogowi. Gdzie masz tego odpowiednik w Pocahontas? Nigdzie. Mam wymieniać dalej?
Cała reszta tej kretyńskiej teoryjki to tak naprawdę wyrywanie z kontekstu jakichś totalnych ogólników, przy jednoczesnym całkowitym przemilczeniu elementów dla fabuły naprawdę kluczowych, takich jak motywacja i charakterologia postaci, okoliczności w jakich dochodzi do kluczowych dla fabuły zdarzeń, ich przyczyny i skutki, ogólny ciąg fabularny, ze szczególnym wskazaniem na to, jak właściwie dochodzi do rozstrzygnięcia i czym to się kończy. W Pocahontas mamy pacyfistów, którzy doprowadzają do pokojowego zażegnania sporu, w Avatar regularną wojnę. W Pocahontas bohaterowie się rozstają, w Avatarze wręcz przeciwnie. W Pocahontas jest między tubylcami a przybyszami miłość i zgoda, w Avatarze ci drudzy wynoszą się na kopach. Kompletnie inne sytuacje, kompletnie inni bohaterowie, kompletnie inne okoliczności i konkluzje kluczowych dla fabuły zdarzeń, kompletnie inne zakończenia - ale dziwnym trafem te wszystkie kwestie są zwykle skrzętnie pomijane… ciekawe, dlaczego?
Dodajmy jeszcze, że choć Cameron był istotnie kilkakrotnie zaciągany przed sąd pozwem o plagiat, to wszystkie te pozwy zostały w całości oddalone. Mało tego – na liście tych, którzy oskarżali Camerona o plagiat, sam Disney jakoś się nie znalazł. Czyli sami twórcy Pocahontas jakoś się podobieństwa nie dopatrzyli. No, ale niektórzy i tak wiedzą lepiej…

„No ludzie, przecież John Smith i Jake Sully mają nawet te same inicjały!”

Elegancję tej rzekomej analogii psuje fakt, że u innych postaci inicjały się jakoś nie zgadzają (pomijając fakt, że w Avatarze wiele postaci po prostu nie ma żadnych odpowiedników w Pocahontas – a istniejące odpowiedniki to analogie skrajnie wątłe), ale o tym autor recenzji nie raczył wspomnieć.

„Coś jak “Tańczący z wilkami” albo “Ostatni samuraj”, tylko że nie tak udane (gdyż np. “Ostatniego samuraja” uwielbiam i mógłbym go oglądać sto razy, natomiast “Avatar” ma daleko mniejszą siłę oddziaływania)”

A to właściwie dlaczego? Akurat „Ostatni samuraj”, jakkolwiek jest filmem dobrym, to przykład wręcz wymiotnie hollywoodzkiego kina, któremu można zarzucić niemal wszystko, co w dalszej części tekstu zarzucasz „Avatarowi”. Na czele z jawnym podziałem na jednoznacznie dobrych i jednoznacznie złych, co najwyraźniej przy oglądaniu „Ostatniego samuraja” wcale ci nie przeszkadzało. A teraz nagle przeszkadza…

„Irytuje też to, że taki zżywający się z obcą dla siebie kulturą bohater wkrótce staje się najlepszym owej kultury przedstawicielem, deklasującym tych, którzy się w niej urodzili i wychowali”

W rzeczywistości było inaczej, a rola Jake’a wcale nie sprowadzała się do jego „najlepszości”. Właściwie to ja wcale sobie nie przypominam, aby kiedykolwiek w filmie pokazano, iż Jake deklasuje rodowitych Na’vi – jedyne, co zrobił, to ujarzmienie Toruka. Którego dokonał nie w wyniku swojej „najlepszości”, tylko w błysku olśnienia i dzięki odrobinie sprytu. I dalej wierzenia religijne Na’vi załatwiły resztę. Tak więc wyrażona tu przez autora teza jest po prostu nieprawdziwa.

„Stanisław Lem, bez wątpienia najwybitniejszy polski autor tego gatunku (Stachu, masz ode mnie wiekuisty szacun za “Cyberiadę”) ponad czterdzieści lat temu (!) opisywał ten model fabularny w swojej “Fantastyce i futurologii”, a pisał co następuje:”

Opisanie tego modelu fabularnego nie nazwałbym przebłyskiem geniuszu, bo w dużej mierze opiera się on na tym, co działo się niejednokrotnie w rzeczywistej historii, i dzieje nadal. Proza życia.

“To dlatego widz zna cały ten film, zanim go obejrzy i nie ma szans, by cokolwiek go tu zaskoczyło czy zdziwiło. Nie ma żadnych zaskakujących zwrotów w fabule. Żadnych, powtarzam”

Z pewnością już po piętnastu minutach wiedziałeś, które z kluczowych postaci zginą w trakcie filmu. A oglądając scenę nieudanego „wskrzeszenia” Grace, zapewne byłeś przekonany, że się uda… Ach, tak – stawiam dolara przeciwko pączkowi, że całkiem sporo osób (w tym ja) oczekiwało w tej scenie cudownego uzdrowienia. Tymczasem, na przekór, tak się nie stało. „Żadnych, powtarzam” – ta, jasne.

„Dałoby się może przymknąć na to oko, ale postacie też są schematyczne i nijakie”

A „nijakie” to dlaczego niby?

„trudno tu mówić o jakiejś przemianie. Jake Sully nie jest ani specjalnie uprzedzony do Na'vi, ani za bardzo zżyty z Ziemianami, tak więc sytuacja, w jakiej się znalazł, nie powoduje u niego wewnętrznego konfliktu, który mógłby jakoś ożywić film Camerona. Sully nie czuje się rozdarty”

Znów autor pisze inaczej, niż było w rzeczywistości. Chociaż Jake istotnie nie przejawiał wyraźnie negatywnych uczuć do Na’vi, pozostawało jeszcze typowo żołnierskie poczucie lojalności, przez co z ochotą sprzedawał informacje Quaritchowi oraz Parkerowi. Widać też wyraźnie, że pałał (z wzajemnością) sympatią do pułkownika. Nie bez znaczenia było również jego kalectwo, z którego Quaritch obiecał go wyleczyć. To kalectwo również wiązało się częściowo z jego rozdarciem – patrz parę akapitów dalej.

„Nie musi wybierać między Ziemianami a Na'vi, bo nic nie przemawia na korzyść tych pierwszych - to po stronie tych ostatnich znajdują się wszystkie plusy”

To też nieprawda. Oczywiście Na’vi są tu zdecydowanie pozytywną stroną konfliktu, ale pisanie, że po ich stronie znajdują się wszystkie plusy, to już gruba przesada. Mimo wszystko to ludzie występowali z propozycjami kompromisu, nie chcąc prowadzić z tubylcami wojny. Na’vi ze swojej strony nie robili natomiast nic, aby do takiego kompromisu doprowadzić. Intencje Ziemian też nie są całkowicie czarne, jako że unobtanium nie tylko przynosiło zysk RDA, ale było też szalenie przydatne ludzkości. Motyw ów był zresztą, zdaje się, lepiej rozwinięty w pierwotnej wersji scenariusza. Tam podkreślano wręcz, że od unobtanium zależy nasze przetrwanie, przez co cały konflikt i wojna były tak naprawdę tragedią dla obu stron. W finalnej wersji, nie wiedzieć czemu, motyw ów uproszczono, ale i tak natykam się na opinie, iż od unobtanium zależne jest przetrwanie ludzkości – i że konsekwencje szlachetnego czynu Jake’a mogą być opłakane dla jego własnej rasy.

„“Zaraz!”, wykrzyknie być może w tym momencie któryś z miłośników “Avatara”. “Co ty tu, Al Jaridzie, wypisujesz jakieś bzdury, że schematycznie, zero oryginalności, itp?! A sama sprawa awatarów?”

Ech… kulą w płot.
Motyw avatarów też jest w fantastyce czymś nienowym. Owszem, w filmie niewiele takich było przypadków, ale samo jego pojawienie się w Avatarze to jeszcze nie przebłysk nowatorskiego geniuszu. Na swój sposób więc film się pod tym kątem wyróżnia, choć nie do końca.
Warto natomiast zwrócić uwagę, że fabuła Avatara, choć prosta i banalna, jest doskonale przemyślana i spójna. Niewielu tego typu filmom się ta sztuka udaje – wystarczy sobie porównać Avatara z filmami Emmericha czy Baya. Na tę fabułę wpływa też „lore” uniwersum, w jakim rozgrywa się akcja filmu, na co też należy zwrócić uwagę. Innym godnym spostrzeżenia faktem jest to, iż Avatar to zdumiewająco twarde SF, jak na tego typu kino. Wątek samych avatarów wprawdzie do hard SF się nie zalicza (choć niejaki Michio Kaku kwalifikuje psychokinezę do niemożliwości pierwszego stopnia, więc i ten motyw da się wybronić), ale poza tym pojawiają się tu takie technologie, jakie są realne z punktu widzenia dzisiejszej fizyki. Statki kosmiczne, dla przykładu, nie mają żadnego fikcyjnego napędu FTL – poruszają się z prędkością podświetlną i jadą na antymaterii. Sprzęt używany przez Sec-Ops to też głównie zwyczajne i znane urządzenia, takie jak śmigłowce (choć te są tu odpowiednio futurystyczne). Zaś główny powód całej awantury, czyli unobtanium, to – co już wspomniałem wcześniej – nic innego, jak nadprzewodnik działający w pokojowej temperaturze, który usilnie próbują odkryć współcześni fizycy. Gdybyśmy się na taką substancję natknęli gdzieś w kosmosie, z pewnością stałaby się ona dla nas cennym bogactwem naturalnym.

„Na dobrą sprawę mogłoby tu ich w ogóle nie być, bo niczego do fabuły nie wnoszą. Pozwalają ludziom przeżyć bez maski w atmosferze Pandory, ale jakie znaczenie mają dla tej historii? Żadne!”

Fałsz.
Tu powracamy do tego, o czym mówiłem odnośnie rzekomo nieistniejącego rozdarcia Jake’a. Jest kaleką, a wejście w ciało avatara pozwala mu znów chodzić – co zresztą jest przyczyną jego niekontrolowanej radochy w scenie, gdy „pilotuje” avatara po raz pierwszy. I to również ma wpływ na jego dalszą motywację – z jednej strony cieszy się, że jest znów sprawny manualnie, ale z drugiej zdaje sobie sprawę, że to mimo wszystko nie jest jego prawdziwe życie. Ciągnie go do Na’vi, ale z drugiej strony zdaje sobie sprawę, że jako człowiek pozostaje kaleką. A po przeciwnej stronie jest pułkownik i jego obietnica, iż Jake znów stanie na własnych nogach, jeżeli tylko zrobi to, na czym mu zależy – i zdradzi tubylców. Z tego punktu widzenia motyw avatarów ma kluczowe znaczenie dla fabuły oraz postaci bohatera, więc pisząc, że ich znaczenie jest żadne, zwyczajnie kłamiesz.
Jeśli zaś przejść do spraw bardziej prozaicznych, to avatary umożliwiały to, czego same filtry powietrza by nie umożliwiły – a już w szczególności jakieś bardziej pogłębione kontakty z Na’vi, jakie nawiązywał Jake. Nie mówiąc już o tym, że znajoma twarz mimo wszystko wpływa pozytywnie na takie kontakty – już zwłaszcza Grace mogłaby stracić na popularności, gdyby dzieci obcych odwiedzała jako człowiek, niż jako Na’vi.

„ale nie po to, żeby przeżyć w atmosferze Pandory, bo to da się spokojnie załatwić za pomocą odpowiedniego sprzętu”

Wiesz, sprostuję jeszcze dla pewności to twoje kłamstewko, że pilotowanie avatara równa się noszeniu egzopaka, jeśli chodzi o samą przeżywalność. Taki egzopak ma mimo wszystko ograniczony czas działania, przez co trzeba go wymieniać – natomiast avatar może oddychać przecież dowolnie długo. Do tego Na’vi są więksi i fizycznie silniejsi od ludzi, a tym samym lepiej przystosowaniu do trudów życia na Pandorze. Avatar pozwala człowiekowi sięgnąć także i po te walory, czego egzopak w ogóle nie daje. Tak więc nie stawiaj obydwu rozwiązań na równi.

„Robią to, żeby podszywać się pod Na'vi i móc infiltrować tubylców od środka. Szkolą komandosów w kulturze i języku Na'vi, a potem posyłają ich do różnych osad, dzięki czemu mają na bieżąco informacje z całej dżungli”

Ech… to tak nie działa. Nie da się tak po prostu nauczyć języka i kultury Na’vi, żeby łudząco przypominać jednego z nich. Książkowa wiedza sama w sobie nie sprawi, że będziesz przypominał przedstawiciela danej nacji czy reprezentanta danej kultury. Możesz się do niego upodobnić, ale rdzenny jej przedstawiciel wyczuje różnicę. Żeby taki agent miał jakiekolwiek szanse infiltracji, musiałby wcześniej po prostu przestawać z Na’vi we własnej osobie – a nie tylko uczyć się o nich od ludzi, którzy sami nimi nie są. Nie wspomnę już o tym, że aby to wszystko było w ogóle możliwe, należałoby wcześniej nawiązać naprawdę dogłębne kontakty z tubylcami.
Do tego, biorąc pod uwagę strukturę społeczną Na’vi, nie dałoby się ich tak po prostu „infiltrować”. Zakładając, że żyją oni w ramach niewielkich plemion, zapewne wszyscy znają lub przynajmniej kojarzą siebie nawzajem. Nowa twarz natychmiast wzbudziłaby podejrzenia. Pomysł z zabłąkanym przedstawicielem innego plemienia też nie trzyma się kupy – nawet jeśli uwierzyliby w tę historyjkę, to następnym logicznym działaniem takiego zaginionego byłby powrót do plemienia, co wyklucza infiltrację tego, do którego chciałby trafić (a jakby faktycznie „wrócił” do „swoich” – no to patrz punkt pierwszy, oni od razu by się połapali, że to nie jeden z nich).

„W filmie Camerona wszyscy wiedzą, że Jake, mimo wyglądu wielkiego niebieskiego stwora, tak naprawdę jest Ziemianinem, więc cała ta maskarada nic nie wnosi do historii”

Owszem, wnosi. Jest w takiej sytuacji kluczowym elementem fabuły, wpływającym na relacje pomiędzy nim, a członkami plemienia Omaticaya. Oraz na relacje z co niektórymi indywiduami – w typie Tsu’teya, który od początku nim gardził właśnie dlatego, że był w rzeczywistości człowiekiem, „demonem w fałszywym ciele”.

„np. Neytiri i inni dowiedzieliby się, że Jake jest człowiekiem i przez cały czas ich okłamywał”

To byłby w takim układzie bardzo przewidywalny zwrot akcji. Domyślne, że maskarada prędzej czy później się wyda – inaczej nie byłoby napięcia.

„Albo inny zwrot - okazałoby się, że przejście bohatera na stronę Na'vi nie pozostanie niezauważone przez ludzi, bo część plemienia, które nasz Jake miał infiltrować, to tak naprawdę wcale nie Na'vi, lecz Ziemianie, maskujący się dzięki swym awatarom tak samo jak Sully”

Czyli – oni wiedzieliby, że Jake to avatar… ale on nie wiedziałby, że oni są avatarami, ponieważ…?

„Albo możnaby już w ogóle pójść na całość i zaserwować wersję ekstremalną – całe plemię to zamaskowani Ziemianie, a rzekoma misja Jake'a okazałaby się po prostu sprawdzianem lojalności”

A to już by było kompletnie bez sensu.

„Dobra, nie muszę chyba ciągnąć tego dalej. Może się wam ta wersja nie podobać, ale to tylko przykład – było wiele innych możliwości, by tę historię rozwinąć, wzbogacić, skomplikować”

Tylko że ty jej wcale nie skomplikowałeś – sięgnąłeś po prostu po inny schemat. Udowodniłeś jedynie tyle, że wymyślenie czegoś całkiem nowego to nie taka bułka z masłem, jak myślą rozmaici krytykanci.

„W tej opisanej powyżej, nawet jeśli nie powala ona na kolana, byłoby, jak sądzę, w każdym razie ciekawiej i dramatyczniej niż u Camerona”

Ech, daj to ocenić innym – bo w tej chwili jest tak, jakbyś sobie słodził. Ja ci mówię, że ciekawiej i dramatyczniej wcale nie jest – to po prostu kolejny schemat, też wytarty do nieprzyzwoitości. Aż automatycznie nasuwa ci się tutaj – co przed chwilką wskazałem – takie domyślne rozwiązanie, że przykrywka faceta idzie się kochać.

„Po pierwsze, mamy tu do czynienia z miłością międzygatunkową i to do mnie po prostu nie trafia. JAK normalny człowiek może zakochać się w istocie innego gatunku – trzymetrowym, niebieskim stworze z ogonem?”

Sam sobie później odpowiedziałeś na to pytanie – Na’vi przypominają ludzi w takim stopniu, że można do nich bez problemu odnosić również ludzkie kanony piękna. To, że do ciebie osobiście nie trafia, to żaden argument – związki międzyrasowe to w fantastyce normalka (i bynajmniej nie ograniczają się do miłości ludzko-elfiej). I nikt się jakoś na nie nie skarży. O wszelkiej maści anthrosach wspominać nie będę.

„Po “Titanicu” wydawałoby się, że Cameron powinien mieć bezproblemowe i sprawne prowadzenie wątku miłosnego w małym palcu”

Stosowanie rozmaitych schematów z romansideł naprawdę nie jest trudne… a już w szczególności rozczulanie widzów poprzez motyw rycerza ratującego ukochaną.

“Nie bardzo wiadomo, co właściwie przyciąga ku sobie naszą dwójkę bohaterów, oczywiście oprócz tego, że spędzają wspólnie czas”

A to musi być wiadome? Nie zawsze jest tak, że się daną osobę kocha za coś konkretnego – po prostu czuje się doń miętę i tyle. A przynajmniej ów wątek miłosny – w odróżnieniu od tego właśnie z „Titanica” – nie jest aż tak zgrany, tzn. nie ma w nim najbardziej domyślnego motywu „damsel in distress”, który się przez cały poprzedni film Camerona przewija. Tutaj obie postaci są wojownikami, a Neytiri nie daje sobie w kaszę dmuchać.

„JAMES CAMERON: No za każdym razem, jak oglądam swoje dzieło, jestem przejęty jego głębią.”

O, Jezu… ostatnie, o czym Cameron mówił w związku z tym, filmem, to obecność głębokiego przesłania. Ktoś tu nawet na FW kiedyś stwierdził, że Cameron wręcz otwarcie dementuje wszelkie interpretacje sugerujące, iż mamy tu do czynienia z jakimkolwiek przesłaniem – ale nie wiem, ile w tym prawdy.

„Niezwykle subtelne (tak, nabijam się – wybaczcie) przesłanie “Avatara” brzmi: “przyroda – dobrze, cywilizacja – źle””

I znowu kulą w płot. Przesłanie tego filmu jest całkiem inne. W tej chwili po prostu wziąłeś to, czego w filme widziałeś najwięcej (znaczy zieleń), przyjąłeś jeszcze, że reżyser jest głupi albo niedorozwinięty – i na tej podstawie stwierdziłeś, że przesłanie to „szanuj zieleń”. No, pogratulować subtelności oraz zdolności interpretacyjnych.

„Nie czuje się rozdarty między dwoma światami, bo za pozostaniem człowiekiem nie przemawiają ŻADNE argumenty - to po stronie Na'vi są wszystkie plusy”

To oczywiście nieprawda, ale już o tym wcześniej mówiłem, więc nie będę się powtarzał.

„“Spójrzcie jaki bajeczny jest świat Na'vi, a jaki szary i brzydki świat ludzi!””

Ten „brzydki świat ludzi” był jednym ze źródeł mojego zachwytu nad filmem. Byłem oczarowany klimatem budowanym przez całą tę technologię, jak urzeczony patrzyłem na śmigowce, mechy, czy też sterylne wnętrza bazy i tony detali, pokroju rozmaitych wyświetlaczy holograficznych.

„To po prostu dżungla, dżungla, dżungla, trochę lewitujących skał (?!) i znowu dżungla”

„Trochę” lewitujących skał, dobre… na tych lewitujących skałach rozgrywa się kilka kluczowych dla fabuły wydarzeń, ale jest ich „trochę”. Bez wątpienia. Oczywiście oprócz dżungli pokazano tam także inne krajobrazy, jak choćby trawiaste równiny czy też skaliste wybrzeża morskie. Wydarzenia związane z głównym wątkiem rozgrywają się na terenie porośniętym dżunglą, to i ów typ krajobrazu dominuje, ale wyraźnie pokazane są także inne formy terenu. A są też gdzieniegdzie formy całkiem nieziemskie, takie jak rzeczone lewitujące skały, czy też łuki skalne nad Drzewem Dusz.

„Spójrzmy prawdzie w oczy - nie trzeba być zbyt twórczym, żeby wymyślić dżunglę”

Za to trzeba geniusza, aby wymyślić coś, co nie przypominałoby ani trochę krajobrazu ziemskiego i przy okazji wyglądało sensownie. Wymaganie od tego filmu, aby dokonał czegoś, co udaje się naprawdę bardzo nielicznym (w zasadzie to w ogóle nie mogę w tej chwili skojarzyć planety, która w ogóle by się na niczym znanym nie opierała), uważam za zwykłe fanaberie, a nie podstawę rzeczowej argumentacji.

„Pandorę zatem zamieszkują takie “zdumiewające” kreatury jak: wariacja na temat psa (czy też wilka), wariacja na temat lemura, wariacja na temat antylopy, wariacja na temat nosorożca, wariacja na temat konia i inne równie pomysłowe”

A wariacją na temat czego jest Thanator albo Sturmbeest? Zresztą, patrz powyższy akapit. Taka argumentacja mnie po prostu wkurza, bo fikcyjne stworzenia oparte na naturalnych to codzienność w fantastyce. Nawet sam Lem, jak pisał „Wizję lokalną”, wymyślił ufoli opartych na znanych nauce stworzeniach. I nikomu to jakoś nie przeszkadza, absolutnie. A tu nagle pojawił się „Avatar” – i gotowe, wielka histeria, nagle wszystkim zaczęło przeszkadzać i film Camerona zbiera teraz „joby” za grzechy wszystkich utworów gatunku. Obłęd.

„No a Na'vi? Czy oni ratują sytuację? Nie. Oni są gwoździem do trumny i niweczą ostatecznie szansę na jakikolwiek realizm. Powód? Są prawie zupełnie ludzcy”

Nic dziwnego, że są ludzcy – byli grani przez ludzkich aktorów, którzy nosili na planie specjalne kombinezony. Trudno więc, żeby stwory, w jakie się wcielali, były do nich niepodobne. Zresztą, brak podobieństwa do człowieka czyniłby ów wątek miłosnym jeszcze dziwniejszym, niż obecnie – o ile w ogóle taki wątek miałby w rzeczonej sytuacji rację bytu. Do tego film ów miał dotrzeć do szerokiej publiki, więc uczynienie autochtonów mniej podobnymi do ludzi by – zależnie od tego, co w związku z tym Na’vi mieliby przypominać bardziej – w zależności od preferencji urządzało jednych, ale nie urządzało drugich.
A do tego „realizmu”, którym nazbyt swobodnie szafujesz, za chwilkę sobie dojdziemy. Bo takiego tupetu zmilczeć po prostu nie można.

„Czemu nasi niebiescy trzymetrowcy tak bardzo odbiegają od innych pandorskich istot, a zamiast tego przypominają ziemskie? Wyjaśnienie jest, i to dośc oczywiste, ale nie ma nic wspólnego z naukowym realizmem, na którym podobno Cameronowi zależało”

Zgadza się, że ten element filmu jest bardzo umowny, ale zastanów się odrobinkę głębiej i pomyśl – co my, ludzie, mamy przykładowo wspólnego z wężami czy też bezkręgowcami? Niewiele, a przecież – wielki szok – mamy z nimi wspólnych przodków. Wszystkie żywe stworzenia mają wspólnych przodków, bo wszystkie pochodzą od pierwszych, najprostszych, jednokomórkowych form życia, jakie pojawiły się na Ziemi. A jednak różne zwierzęta wyewoluowały w całkiem inny sposób.
A z tym twoim realizmem, to po prostu ręce do podłogi opadają – i chcą opadać jeszcze niżej. Daj mi link do jakiejś strony lub artykułu traktującego o najnowszych badaniach pozaziemkich cywilizacji i form życia. Bo ja, jak żyję, o żadnych takich badaniach nie słyszałem. Nic o takich sprawach nie wiadomo – bo nie odkryto nadal żadnej planety, gdzie istniałoby życie (inne w każdym razie, niż proste jednokomórkowce). Więc na jakiej podstawie twierdzisz, że stworzenia żyjące na innej planecie absolutnie nie mają prawa przypominać tych żyjących na Ziemi? Na jakiej podstawie z „realizmem” to wiążesz? Facet, czy ty myślisz? Realizm! Dobre sobie! Znamy tylko jeden jedyny model ekosystemu – ziemski model – toteż tylko o takim ekosystemie mamy wyobrażenia. Nic poza tym nie znamy – nic dziwnego, że w fantastyce powracają wariacje znanej fauny i flory, bo innych stworzeń człowiek nie zna. Nie widział ich – nie można wiedzieć o czymś, czego się na oczy nie widziało. A ty tutaj… „realizm”, no słowo daję, co za parodia. Taki paradoks – fakt, iż na Ziemi istnieje życie, jest dowodem na to, że istnieje ono również we wszechświecie i że nie jesteśmy sami. Gdyby życie w kosmosie nie miało prawa powstać, to w takim razie jakim cudem powstało na Ziemi? Tylko najbardziej betonowi sceptycy nie potrafią przyjąć do wiadomości tego prostego, acz oczywistego wniosku. A fakt, iż życie na Ziemi rozwinęło się tak, jak rozwinęło, jest dowodem na to, że taki model istnieje i się sprawdza – a co za tym idzie, życie podobne do tego na Ziemi MOŻE powstać także na Pandorze. Nic nierealistycznego tu nie ma, wręcz przeciwnie. Skoro stworzenia na Pandorze przypominają te na Ziemi, to wierzę, że mogą istnieć – bo to jest coś nauce znanego, bo to działa, bo jest wytłumaczalne… a ty chrzanisz o braku realizmu… nie no, to jest po prostu chore! Twoje wnioskowanie jest wręcz odwrotne do logicznego – sugerujesz, że zjawisko znane i funkcjonujące jest nierealne, a zjawisko kompletnie nam nieznane – tak!

„Nie tylko więc anatomia naszych Na'vi jest zadziwiająco (jak na gatunek żyjący tak daleko od Ziemi) ludzka, ale też ich kultura. Co tu dużo mówić, Na'vi to Indianie. Nie ma tu nawet za bardzo prób ukrycia tego faktu, ze szkodą dla filmu”

Nie wiem, czy zauważyłeś, facet, ale zasadniczym założeniem jest tu fakt, że Na’vi są cywilizacyjnie mniej więcej na poziomie neolitu. Trudno na tym etapie o jakieś większe różnice – wszelkie prymitywne ludy na Ziemi, żyjące na takim poziomie, były do siebie generalnie bardzo podobne. A było tak, bo nie ma tu tak naprawdę czego różnicować – naturalne jest przykładowo, że będąc na takim poziomie rozwoju, Na’vi korzystają tylko z materiałów naturalnego pochodzenia. Więc, zaiste, przypominają Indian.

„Na'vi zatem są po prostu lekko zmodyfikowaną wersją ziemskich plemion pierwotnych, głównie Indian”

Zdecyduj się w końcu – są kalką, czy jednak „lekko zmodyfikowaną wersją”? I co ty właściwie masz na myśli, mówiąc o „Indianach”? Bo po tym, co tu piszesz, sam już nie wiem, o którą konkretnie cywilizację ci chodzi (a to wynika częściowo ze wspomnianego faktu, że te cywilizacje były – z diablo dobrych powodów – do siebie podobne).

„Również ich język został ponoć oparty o mowę tych plemion, tzn. o języki polinezyjskie, afrykańskie i indiańskie. Bardzo słudzne posunięcie, James. To dodaje realizmu jak nic”

A ty w kółko z tym swoim „realizmem”. Ile znasz języków ufoli, aby decydować o tym, czy wymyślony przez kogoś język obcych mógłby za takowy uchodzić lub nie?

„Zbliżam się do końca niniejszej recenzji (wreszcie!). Wypada jeszcze tylko wspomnieć o muzyce, a dokładniej o tym, jak ją pan James Horner potraktował po macoszemu”

Muzyka rzeczywiście wypada troszkę blado w zestawieniu z resztą – jest dość bezpłciowa i raczej nie zostaje w pamięci – ale tak czy inaczej sama w sobie jest ładna, klimatyczna i dobrze się komponuje z wydarzeniami na ekranie.

„Został najbardziej kasowym filmem wszechczasów, spychając z tej pozycji “Titanica”, który piastował ją przez tyle lat. Jak dla mnie, trochę szkoda. Nie dlatego, żeby “Titanic” był aż tak super. Nie. Ale dlatego, że “Avatar” jest filmem odeń słabszym”

A to dlaczego? „Titanic” to jeden z najbar… a, już mi się nawet gadać nie chce.

No dobra, ja też już – na szczęście – kończę ten występ.
Generalnie nie powinieneś zarzucać Cameronowi braku oryginalności, bo nic odkrywczego nie wydumałeś. Większość twoich argumentów słuchałem już wcześniej dziesiątki razy i żaden mnie nie przekonuje. A to głównie przez wzgląd na to iż (co ci zresztą powiedziała inna osoba w temacie) Avatar to film rozrywkowy. Tylko tyle i aż tyle. To produkcja kręcona „ku pokrzepieniu serc”, prosta przygodówka w kostiumie SF, więc jak dla mnie oczekiwanie odeń takich rzeczy, jak nowatorska i niebanalna fabuła, jest zwyczajnie irracjonalne i nierozsądne. Na Avatara szedłem po prostu z intencją, aby się dobrze bawić i jeśli czegoś od tego filmu wymagałem w kwestii fabuły, to tego, aby nadmiernie nie obrażał mojej inteligencji – co czynią chociażby filmy Emmericha czy Baya. I wiesz, co? Dokonał tego. To pierwszy od bardzo dawna film rozrywkowy, który ma faktycznie sensowną i logiczną fabułę. A pole do popisu dla durnot fabularnych było ogromne – najbardziej się bałem tego, jak Cameron zamierza wybrnąć z założenia, iż kosmiczni Indianie toczą wojnę z żołnierzami wyposażonymi w najnowszą broń i wygrywają (bo nie miałem wątpliwości, że Na’vi wygrają – tak musiało być). I jakoś wybrnął. Dodajmy jeszcze, że pomimo faktu, iż Avatar jest szablonowy aż do bólu, Cameronowi udało się go nakręcić tak, iż ta szablonowość tak naprawdę nie przeszkadza w oglądaniu. Czasami zachodzę w głowę, jak udaje mu się to osiągnąć, bo niektóre zagrania są wręcz jawnie schematyczne – weźmy np. tę scenę, gdy Neytiri budzi się po upojnej nocy z Jake’iem i widzi, jak buldożery demolują okolicę. Jej próby obudzenia Jake’a są bezskuteczne, bo przecież nie podłączył się do swojego avatara. A w międzyczasie jeszcze się opóźnia z tym podłączeniem, bo Grace wmusza w niego śniadanie. Zagrywka to bardzo schematyczna – toż wiadomo, iż Jake jednak się obudzi, oczywiście w ostatniej chwili. A jednak denerwowałem się, oglądając ją, i w myślach poganiałem bohatera.

Pretensjonalne zarzuty odnośnie wizji świata – że drzewa, że zwierzęta, że do Ziemi za podobny – jak już mówiłem, doprowadzają mnie tylko do szewskiej pasji. Podobnie jak te bajki o Pocahontas (i jeszcze o kilkudziesięciu innych filmach, których kalką jest rzekomo Avatar – każdy ma swój własny wyimaginowany „pierwowzór” i jest święcie przekonany, że Avatar to jego kopia; aczkolwiek wersja z Pocahontas jest oczywiście najbardziej popularna; a kiedy spotkałem setnego już z kolei histeryka – tym razem twierdził, że Avatar to w rzeczywistości kopia drugiej części Króla Lwa – i kolejną osobę, która mnie przekonywała, że ostatnia walka Jake’a z Quaritchem to kopia walki Ripley z królową Obcych… to w tym momencie stwierdziłem, że chrzanię to, że ludziom po prostu zbiorowo odbiło i że od tej pory przestaję traktować takie brednie chociażby z odrobiną powagi).

ocenił(a) film na 6
Der_SpeeDer

Człowieku, wyluzuj.
Nie będę odpisywał na każdy Twój argument, bo nie piszę już takich długich elaboratów jak kilka lat temu, gdy powstała ta recenzja. Ale odniosę się do kilku uwag.

Tak, Cameron nie kręcił nigdy super ambitnych, artystycznych, skomplikowanych filmów, ale w sumie co z tego? Dzieła czysto rozrywkowe też przecież mogą być lepsze lub gorsze. A starsze filmy Camerona ogląda mi się o niebo lepiej niż "Avatara". Mają świetny klimat, który sprawia, że np. "Aliens" świetnie mi się ogląda nawet w scenach, gdy pozornie nic się nie dzieje (ot, komandosi chodzą po statku i toczą pogawędki). Podobnie "Otchłań" - długie i wolno się toczy, ale każda minuta ocieka naprawdę klimatycznym nastrojem. No i nawet ten "Titanic" - owszem, może to już nie to samo, co wcześniejsze dokonania tego reżysera, bo to opowieść w innym stylu, ale nie mogę się zgodzić, że słabsze od "Avatara". Może i jest "Titanic" trochę... czy ja wiem... kiczowaty (z naciskiem na "może"), ale jednak jest to film pełen prawdziwych emocji, których podczas oglądania "Avatara" jakoś nie stwierdzam. I stąd bierze się rozczarowanie, a nie, jak piszesz, z podejścia typu "Myślałem, że gość od rozrywkowych filmów zrobi teraz coś ambitniejszego".

Sprawa z "Pocahontas"... Niekoniecznie chodziło mi tu o film Disneya, bardziej o inspirację tą prawdziwą historią, na której jest on oparty. Wiele osób zarzuca Cameronowi, że zrzynał z disneyowskiej kreskówki, i nawet chyba nie zdają sobie sprawy, że ta kreskówka jest inspirowana faktami i że Pocahontas oraz John Smith to postacie historyczne.
Piszesz, że Disney jakoś nie oskarżył Camerona o plagiat... No bo widzisz, takie oskarżenie byłoby zupełnie bezsensowne, ponieważ ludzie z Disneya nie wymyślili historii o Pocahontas, a tylko ją zaadoptowali do potrzeb swojej kreskówki.
A pisząc, że widać takie inspiracje u Camerona, nie mam na myśli, że absolutnie wszystko w "Avatarze" jest kalką z "Pocahontas". Główny trzon historii wygląda mocno podobnie. A wspólne inicjały Johna Smitha i Jake'a Sully'ego... Przypadek, powiadasz? Być może. A może mrugnięcie okiem Camerona?

Dziwisz się, że "Ostatni samuraj" podoba mi się o wiele bardziej niż "Avatar", choć jest równie schematyczny? Może nie chodzi o samą opowieść, ale o sposób jej przedstawienia? Kultura samurajów jest, w moim odczuciu, ciekawsza niż kultura Na'vi. Świat, który oglądam w "Ostatnim samuraju" wydaje się prawdziwszy - łatwiej poczuć ten niezwykły klimat, gdy widzi się prawdziwe krajobrazy i prawdziwe budynki, a nie CGI dżunglę i CGI zwierzaki z "Avatara". Algren z "Ostatniego..." też jest ciekawszą postacią niż Sully. Cyniczny, zmęczony życiem. Poznał okrucieństwa wojny. Dręczą go wyrzuty sumienia za to, co robił w przeszłości i angażuje się w sprawę samurajów po części dla odkupienia dawnych win. A Jake Sully? Tak, on też ma swoje problemy, ale wszystkie te sprawy (inwalidztwo, utrata brata itp.) są jakoś słabo zaakcentowane w filmie.

Piszesz, że moje pomysły na fabułę też są schematyczne. Zgoda. Ale nawet schematy bywają różne - prostsze lub bardziej rozbudowane. Wolałbym, żeby Cameron zastosował jakiś bardziej rozbudowany. Tylko tyle chciałem powiedzieć.

No daruj, ale nie mogę się zgodzić co do przesłania. Jeśli ono nie jest w 100% proekologiczne, to Cameron skrzętnie to ukrył. Ludzie są, wbrew temu co piszesz, przedstawieni jednoznacznie negatywnie, z wyjątkiem tych, którzy stoją po stronie Na'vi - to chyba nie jest, kurczę, przypadek. Jak dla mnie, to wysyła czytelny komunikat: "sposób życia Na'vi, jedność z przyrodą itp. jest fajna, a sposób życia ludzi jest niedobry". To, że ich technologia i maszyny robią na tobie wrażenie (nawiasem przyznam, że na mnie też), o niczym nie świadczy. Królowa obcych w "Aliens" też robi duże wrażenie, ale to nie znaczy, że przedstawiono ją w pozytywnym świetle, no nie?
W "Avatarze" nie widzę jakoś próby przedstawienia racji ludzi. Oni są po prostu chciwi, chcą zagarniać wszystko dla siebie i mają gdzieś inne gatunki. Dobrze, sytuacja może wyglądać mniej jednoznacznie w tych innych materiałach, o których napisałeś, ale ja znam tylko ten film i oceniam tylko ten film. W filmie nie kładzie się nacisku na kwestię "Potrzebujemy unobtanium, żeby przetrwać". Akcentuje się za to podejście "Potrzebujemy unobtanium, bo jest cenne i będziemy mieli forsy jak lodu". No sorry, ale film po prostu nie daje za bardzo przesłanek, by widz mógł myśleć inaczej niż "Na'vi są fajni, a ci ludzie to dranie". No, może co najwyżej "Na'vi są fajni, a ludzie mają fajną technologię, ale to i tak dranie".

Piszesz, że bez sensu jest czepianie się braku realizmu fauny Pandory, bo skąd mogę wiedzieć, jak wyglądałoby życie na innej planecie. Niech będzie. Zmieniam więc "brak realizmu" na "brak konsekwencji" w tworzeniu świata Pandory. Pandorskie zwierzaki oraz Na'vi wyglądają, jakby byli wzięci z dwóch różnych bajek.

Przy okazji... [Czy dobrze rozumiem? Piszesz, że fakt, iż na Ziemi istnieje życie, jest DOWODEM na to, że na pewno istnieje też gdzieś indziej?!! Eee... No doooobra...]

Co do języka Na'vi będę się upierał. Niech sobie wyglądają podobnie do ludzi, ale mieszkając w zupełnie innym kawałku wszechświata, NIE MOGĄ, do licha ciężkiego, posługiwać się mową opartą na ziemskich językach!

Dobra, wiem, nie ma co się czepiać szczegółów, bo to tylko film, a nie program przyrodniczy.
No więc, powiem szczerze, że te wszystkie rzeczy pewnie by mnie nie raziły, gdyby sam film mnie wciągnął. Niestety, nie umiał mnie w pełni zaangażować. To już "John Carter", choć wszyscy po nim jadą i to jedna z największych klap finansowych w historii kina, podobał mi się bardziej. W "Carterze" się więc nie czepiam współistnienia w jednym świecie zwyczajnych ludzi i czterorękich Tharków, bo sam film mi się po prostu podoba (choć ma w środku ileś dłużyzn).

"Avatara" w kinie jeszcze jakoś się oglądało. Szału na mnie nie zrobił, ale nie nudziłem się na nim. Niedawno, po latach, obejrzałem ten film po raz drugi i... szczerze mówiąc, wydał mi się jeszcze słabszy (dlatego obniżyłem ocenę z 7 na 6).
Podobają mi się sceny w bazie Ziemian - to, o czym pisałeś, ta cała technika, mechy, i reszta sprzętu. W ogóle sceny u ludzi mają klimat starych, dobrych filmów Camerona. Bardzo podoba mi się też finałowa bitwa, naprawdę. Ale cała reszta jakoś po mnie spływa, wydaje się być taka wyprana z emocji. Kino nie raz udowadniało, że nawet z prostej historii można zrobić angażujący widza film. No więc, na mnie "Avatar" po prostu nie działa. Wygląda (dla mnie) jakby w opowiedzenie tej historii nie włożono dość serca.

Pamiętaj, że piszę tu o swoich prywatnych odczuciach. Tobie się film podoba - spoko. Nic mi do tego. Dobrze, że tylu ludzi czerpie z tego filmu przyjemność. Ale dla mnie to dobre widowisko, lecz nienajlepiej opowiedziana historia.

ocenił(a) film na 9
al_jarid

"Sprawa z "Pocahontas"... Niekoniecznie chodziło mi tu o film Disneya, bardziej o inspirację tą prawdziwą historią, na której jest on oparty. Wiele osób zarzuca Cameronowi, że zrzynał z disneyowskiej kreskówki, i nawet chyba nie zdają sobie sprawy, że ta kreskówka jest inspirowana faktami i że Pocahontas oraz John Smith to postacie historyczne"

Co z tego? Film Disneya w miarę wiernie odtwarza te wydarzenia i z rzeczywistą historią Pocahontas i Smitha Avatar też nie ma wiele wspólnego, a wszelkie analogie są bardzo wymuszone i wymagają przemilczenia, że obydwie historie przykładowo mają całkowite inne zakończenia i różny poziom skomplikowania.
Cameron zdradzał swoje inspiracje przy tworzeniu Avatara i o Pocahontas nic nie wspomniał. Stwierdził natomiast - między innymi - że inspirował się w zasadzie każdą książką czy filmem SF, jakie w młodości czytał lub oglądał. Między innymi właśnie Johnem Carterem, o którym gdzieś tam wspominasz. W sumie jestem w stanie w to uwierzyć, bo film wydaje mi się w pewnym sensie kompilacją różnych elementów, które w szeroko pojętej fantastyce są wprawdzie nienowe, ale części z nich i tak próżno szukać na dużym ekranie, bo w filmach pojawiają się i tak rzadko lub wcale. Weźmy na przykład mechy - cholera, nawet nie masz pojęcia, jaki entuzjazm mnie ogarnął, gdy je ujrzałem. Co z tego, że w fantastyce jest ich pełno - a kiedy wyszedł jakiś film, gdzie by je pokazano (anime tutaj nie liczę - chodzi mi o normalny, aktorski, pełnometrażowy film, gdzie owe mechy wyglądałyby w miarę prawdziwie)? No, bo ja coś ich nie widzę. Ostatnio pokazano je wprawdzie w Matriksie, ale tam były, delikatnie mówiąc, pokraczne (i idiotycznie pomyślane - to takie "opancerzone jednostki piechoty", które można załatwić, biorąc nóż kuchenny i podrzynając gardziołko niechronionemu absolutnie niczym pilotowi; a wiesz, skąd taki bezsensowny design? Bo im się nie podobało, że przez zamknięty kokpit nie będzie widać twarzy aktora! Co za żenada!). A Avatar wreszcie pokazał, na dużym ekranie, naprawdę porządne mechy - czekałem na coś takiego od lat.

"Dziwisz się, że "Ostatni samuraj" podoba mi się o wiele bardziej niż "Avatar", choć jest równie schematyczny? Może nie chodzi o samą opowieść, ale o sposób jej przedstawienia? Kultura samurajów jest, w moim odczuciu, ciekawsza niż kultura Na'vi. Świat, który oglądam w "Ostatnim samuraju" wydaje się prawdziwszy"

Akurat pod tym względem film jest właśnie wymiotnie holiłudzki - historia jest mało prawdziwa oraz przedstawiona płytko i jednowymiarowo. Płytko dlatego, że "kultura samurajów" sprowadza się tutaj w zasadzie do walki na katany oraz powtarzania sloganów o honorze, a jednowymiarowo dlatego, że samurajów pokazano - iście na modłę Hollywood - tylko w pozytywnym świetle. Pokazano ich jako ze wszech miar szlachetnych ludzi, a ich rebelię jako walkę w imię idei, podczas gdy rzeczywistość była inna. Nie jest chyba tajemnicą, że samuraje byli cokolwiek bezwzględni i mogli przykładowo bezkarnie zabić kogoś z ludu, jeżeliby uznali, że ten ktoś ich znieważył. Zaś rebelia Satsumy (znaczy faktycznego przywódcy powstania samurajów - nie wiem, skąd scenarzyści tego "Katsumotę" wytrzasnęli) była zapewne spowodowana nie tyle chęcią obrony tradycji, co faktem, że w wyniku reform społecznych i ustrojowych w epoce Meidżi samurajowie stali się zwykłymi obywatelami i stracili rozliczne przywileje, jakie im z tytułu przynależności do tej kasty przysługiwały. To tak, jakby w Królestwie Polskim wydano edykt, na mocy którego zniesiono by stan szlachecki. Można więc domniemywać, że samurajom nie spodobało się przede wszystkim to, że przestali de facto taką szlachtą być - a nie to, że zachodzące w Japonii przemiany sprzeciwiały się ich światopoglądowi. Gdyby chodziło tylko o honor - no, to nikt im przecież nie zabraniał nadal służyć cesarzowi i zaciągnąć się do nowoczesnej armii - zamiast tego, chcieli walczyć o swoje. Ale zostali szybko pokonani. Tak więc Ostatni Samuraj przedstawia baaardzo wyidealizowaną wersję rzeczywistości.
Podobny problem - choć w innej postaci - miałem, oglądając Gladiatora. Już na początku filmu, gdy ujrzałem Marka Aureliusza z taaaką brodą, po prostu mnie zamurowało. A dalej wcale nie było lepiej. Generalnie to ja po prostu nie lubię, kiedy filmy, mające prezentować historię, ową historię przekłamują.

"Algren z "Ostatniego..." też jest ciekawszą postacią niż Sully. Cyniczny, zmęczony życiem. Poznał okrucieństwa wojny. Dręczą go wyrzuty sumienia za to, co robił w przeszłości i angażuje się w sprawę samurajów po części dla odkupienia dawnych win. A Jake Sully? Tak, on też ma swoje problemy, ale wszystkie te sprawy (inwalidztwo, utrata brata itp.) są jakoś słabo zaakcentowane w filmie"

Tylko że psychologia Algrena jest i tak nakreślona bardzo grubą krechą, a to jego przejście do samurajów - cokolwiek nieskomplikowane. Problemy Jake'a jak najbardziej są zaakcentowane w filmie, co przejawia się między innymi w tym, że Worthington gra trochę inaczej jako avatar i trochę inaczej jako sam Jake. W tej drugiej roli jest dużo bardziej ponury, pozbawiony entuzjazmu, jak gdyby wypalony. A jego inwalidztwo jest w filmie kilkakrotnie podkreślane - już po pierwszej "przejażdżce" Avatarem, gdy Sully budzi się w kapsule, pierwsze, co robi, to siada i patrzy wyraźnie przygnębionym wzrokiem na swoje prawdziwe, całkowicie bezwładne nogi. Później tego typu ujęcia też się pojawiają - jest jedna taka dość wyrazista scena, w której Jake, jadąc na tym swoim wózku, nosi akurat krótkie spodenki, przez co wyraźnie już widać jego chude, szkieletowate wręcz nogi. Tworzy to dość silny kontrast z tym, co widać, ilekroć pilotuje avatara. A poza tym to cały czas wydaje się być smutny i przygaszony - sceny, w których cieszy się jawnie i otwarcie, to w zasadzie tylko te, w których jest w ciele avatara.

"No daruj, ale nie mogę się zgodzić co do przesłania. Jeśli ono nie jest w 100% proekologiczne, to Cameron skrzętnie to ukrył. Ludzie są, wbrew temu co piszesz, przedstawieni jednoznacznie negatywnie, z wyjątkiem tych, którzy stoją po stronie Na'vi - to chyba nie jest, kurczę, przypadek"

A co to ma wspólnego z przedstawieniem ludzi? Nie wiem, czy zauważyłeś, ale zieleń sama w sobie NIE PEŁNI kluczowej roli w fabule. To nie niszczenie zieleni jest w filmie zarzewiem konfliktu - ludzie z pewnością wycinali drzewa w pień już od początku swojej obecności na Pandorze - musieli przecież przygotować chociażby teren pod budowę Hell's Gate. I pomimo tego byli przez jakiś czas w poprawnych stosunkach z autochtonami. Zaczynają się one psuć dopiero po aktach jawnej agresji - jak to stwierdziła Grace "it tends to happen when you use machine guns on them" (w wersji rozszerzonej okazuje się jeszcze, że to właśnie w jej szkole doszło do zabójstwa kilku Na'vi, na jej oczach - zginęła wtedy Sylwanin, znaczy siostra Neytiri). Właściwy konflikt zaczyna się dopiero wtedy, gdy ludzie niszczą Drzewa Głosów - co nie jest po prostu zwykłą dewastacją zieleni, ale zniszczeniem czegoś, co pełniło ogromną rolę w kulturze Na'vi. I to ostatnie tak naprawdę odgrywa tu kluczową rolę.
Do tego podział na dobrych i złych ludzi w żaden sposób nie przekłada się na ich stosunek do zieleni czy tryb życia - naukowcy z programu Avatar przecież także korzystają z zaawansowanej technologii, a ich negatywny stosunek do poczynań RDA nie wynika z samego faktu, że są takimi zagorzałymi ekologami, ale z tego, iż wiedzą o naturze Eywy oraz jej "globalnej sieci".
Wyciąganie z Avatara przesłania ekologicznego przypomina mi wysnuwanie wniosku, iż przesłaniem starej trylogii Star Wars jest to, iż każdy zero może się przeobrazić w hero. Niby się tak da, ale... ale po co?
Jeżeli mamy w Avatarze do czynienia z jakimś przesłaniem, to jest nim prędzej garść aluzji wobec współczesnej polityki zagranicznej zachodu. Kwestia Jake'a "when people sit o shit that you want, you make them your enemy and justify the taking" w zasadzie jasno na ów motyw naprowadza.

"To, że ich technologia i maszyny robią na tobie wrażenie (nawiasem przyznam, że na mnie też), o niczym nie świadczy. Królowa obcych w "Aliens" też robi duże wrażenie, ale to nie znaczy, że przedstawiono ją w pozytywnym świetle, no nie?"

Robienie wrażenia robieniu wrażenia nierówne. Królowa Alienów robi wrażenie - ale przerażające. Skoro ten świat ludzi ma być niby taki brzydki, taki paskudny, to czemu jakoś tego w stylistyce nie widać? Nic nie wskazuje na to, aby reżyser chciał, byśmy żywili do tego wstręt - wszystko jest tam eleganckie, sterylne i estetyczne.

"Czy dobrze rozumiem? Piszesz, że fakt, iż na Ziemi istnieje życie, jest DOWODEM na to, że na pewno istnieje też gdzieś indziej?!! Eee... No doooobra..."

Zapytam jeszcze raz: skoro w kosmosie nie ma życia, nie ma prawa tam powstać - to w takim razie co do cholery robi ono na Ziemi? Ziemia to taka sama planeta, jak miliardy innych - jeszcze dwa eony temu była taką samą martwą bryłą, jak Wenus czy Mars. A jednak życie na niej powstało. Skoro nie ma życia we wszechświecie - to czemu jest na Ziemi? Sceptycy sami twierdzą - nie ma możliwości, aby życie powstało na innej planecie. Jak "nie ma możliwości", skoro na Ziemi powstało? Skoro... do diabła, to naprawdę takie skomplikowane?!?

"Niech sobie wyglądają podobnie do ludzi, ale mieszkając w zupełnie innym kawałku wszechświata, NIE MOGĄ, do licha ciężkiego, posługiwać się mową opartą na ziemskich językach!"

Czepiasz się na siłę - i tyle.

ocenił(a) film na 7
al_jarid

Lubię ten film. Na tle innych "bajek' korzystnie się wyróżnia. Według mnie jest lepszy od Thor...

użytkownik usunięty

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones